Ocena: * * * 1/4
Przed kilkoma laty niejeden polski portal, zajmujący się
muzyką tak zwaną alternatywną, brał udział w jakiejś zagadkowej krucjacie,
mającej na celu wyniesienie na wyżyny, rehabilitację czy jak tam chcecie sobie
to nazwać – zespołu Papa Dance. W tym roku bohaterem podobnej akcji wydaje się
być Zbigniew Wodecki. Tu i ówdzie możemy zatem przeczytać o „odnalezionym po
latach, zapomnianym diamencie polskiego popu” i tym podobne. Swoje trzy grosze
wrzucił do świnki sam Artur Rojek, zapraszając Pana Zbysia na Off Festival,
gdzie ten wykonał w całości swą debiutancką płytę.
Wodecki ma jeden niezaprzeczalny atut – głos. Rechoczcie
sobie do woli, ale określenie „aksamitny” pasuje mi tutaj doskonale. Głos
mistrza ma niesamowicie przyjemne, szlachetne brzmienie, a jego nieco
gawędziarski posmak doskonale predestynuje artystę do śpiewania piosenek
prostych, które wpadną w ucho każdemu. Otwierający płytę „Rzuć to wszystko co
złe” uwodzi marzycielskim klimatem od pierwszych sekund. Dalej niestety nie jest
tak różowo, za co winić należy stylistykę, obraną przez Pana Zbysia. Bo to nie
jest zwykły pop – to jest pop estradowy, opolsko – sopocki. Stąd niestety
niemal operowa maniera w „Pieśni ciszy”, stąd dyskusyjnej urody chórki w
„Wieczór już”, stąd aranżacje dętych i smyczków w „Kochałem panią kilka chwil”.
Jasnych punktów na płycie jednakowoż nie braknie – żwawy „Posłuchaj mnie
spokojnie” to, obok utworu otwierającego, faktycznie „diament polskiego popu”,
o którym pisali koledzy po fachu. Uroczą melodię przyniesie „Dziewczyna z
konwaliami”, południowoamerykańskimi rytmami ujmą „Panny mego dziadka” (w ogóle
momentami ciężko się oprzeć wrażeniu, że wcale zdolna ekipa muzyków chciałaby
sobie poszaleć, poimprowizować, popróbować różnych stylów, pobawić się instrumentami
– ale obrana konwencja całości szybko przywołuje ich do porządku), a i
specyficzny śpiew w „Partyjce” może się spodobać. Ale z drugiej strony dobre
wrażenie popsuć może przesadnie ckliwo zaśpiewana „Ballada o Jasiu i Małgosi”,
a popisy skrzypiec w „Wieczór już” wpadają, z przeproszeniem, w rzępolenie.
Mimo wszystko zdecydowanie warto po latach wsłuchać się na
nowo, z innym nastawieniem, w gościa, który w dzieciństwie był dla Ciebie tym starym
kolesiem od „Pszczółki Mai” czy wiekopomnej pieśni „Chałupy welcome to”
(notabene ten numer ma, poza refrenem, kapitalny tekst, chylę czoła).
Rozmiłowanym w polskiej muzyce archeologom te czterdzieści minut z Panem
Zbysiem i jego orkiestrą zdecydowanie polecam, chociaż sam jaśniejsze diamenty
odnajduję na przykład w starych nagraniach Krystyny Prońko.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Piosenki numer 1 i 8.
2. Najgorszy moment: Piosenka numer 3.
3. Analogia z innymi element kultury: Bracia Grimm, hehe.
4. Skojarzenia muzyczne: Jaśniejsza strona Opola.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Dancing w klubie
„Kaprys”, lato 1976.
6. Ciekawostka: Pan Zbyś w czasach wydania tej płyty
powodował swoim fiatem 126p sporo stłuczek. Podobno aż trzy razy zderzył się z
krakowskimi tramwajami, aż cech motorniczych nawzajem się ostrzegał.
7. Na dokładkę okładka: Czyż polskie lata siedemdziesiąte
nie były przeurocze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz