sobota, 31 grudnia 2011

17. Pippin: Alexisonfire, Crisis


Ocena: ***

Tak już w życiu jest, że ci lubią mocno tłukące gitary, tamci melodyjne refreny, owi rapowe napieprzanki, a jeszcze inni najchętniej przyswoiliby wszystko naraz. I właśnie do tych ostatnich twórczość swą kierował niedawno rozwiązany zespół Alexisonfire.
Być może źródłem tej swoistej schizofrenii był fakt działalności w grupie aż trzech wokalistów. Tak to sobie wyobrażam – że każdy ciągnął w swoją stronę i koledzy nie mieli serca rezygnować z żadnego aspektu, próbowali więc wszystko zgrabnie pożenić. Tak zwani znawcy przypięli chłopakom etykietę post-hardcore, który to gatunek ma być niby bardziej przystępny i melodyjny od klasycznego hardcore.
Czy tak jest właśnie na tej płycie? No jest. Gitarzystom nie można zarzucić braku zaangażowania, a wspomniany konglomerat śpiewaków też stara się, żeby nie było nudno. Nudno może i nie jest, ale porywająco też nie. Ot, produkt jakich wiele. Kto nasłuchał się Refused czy innego Quicksand, ten trafi na znany i lubiany teren. Teren bez wpadek, ale i bez porywów. Słuchamy bez bólu, ale jak mi każecie za miesiąc coś zanucić, to sukcesu nie będzie. Płyta pochodzi z roku 2006 – wydawało mi się, że nurt już przebrzmiał, można więc zastanawiać się, czy koledzy muzycy faktycznie prezentowali to, co im grało w duszy, czy badali kwestię, ile jeszcze można wycisnąć z niedawnej mody. Wycisnąć również komercyjnie – ciężko oprzeć się wrażeniu, że takie „This Could Be Anywhere in the World” z premedytacją było tworzone jako przebój. Poniekąd się udało, bo wyszedł z tego chyba najlepszy utwór na albumie, ale wrażenie lekko bezczelnego wyrafinowania pozostaje.
Sam nie wiem, czy płyta jest zbyt monotonna, czy zbyt rozkojarzona. Jeśli w każdym utworze łączymy ze sobą kilka różnych muzycznych bajek w podobny sposób, to prawdziwe mogą się wydawać obie uwagi. Wstydu nie ma, ale klasykami też nie zostaną. 

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jako się rzekło - „This Could Be Anywhere in the World”. 
2. Najgorszy moment: Chwile, kiedy raper się bardziej wczuwa. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Skąd się wzięła nazwa zespołu, pewnie i tak koledzy wspomną. Ja w takim razie powiem wam, że plakat reklamujący płytę widać w pilotowym odcinku serialu „Chuck”. 
4. Skojarzenia muzyczne: Co bym nie robił, nie uwolnię się od myśli biegnących w kierunku Linkin’ Park. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kojarzy mi się wielogodzinne ślęczenie przed ekranem komputera przy jakiejś strzelance. 
6. Ciekawostka: Jeden z wokalistów założył z grubsza folkową kapelę City And Colour. Warto posłuchać! 
7. Na dokładkę okładka: Nie ręce a łapy. Zmęczone? Spracowane? Jednak nie. To obrazek z wielkiej śnieżycy z 1977, do dziś dobrze pamiętanej w niektórych wschodnich obszarach USA.

17. pilot kameleon: Alexisonfire, Crisis

 
Ocena: **

Kanadyjczycy z Alexisonfire działali przez równe dziesięć lat. W tym roku, dokładnie piątego sierpnia przestali istnieć. Po drodze nagrali kilka płyt, w tym ceniony przez wielu „Crisis”. Zachwyt ten jest dla mnie jednak kompletnie niezrozumiały.
Pierwsze co mnie irytuje to wokaliści. Część partii jest śpiewana czystym i melodyjnym głosem, część natomiast została wykrzyczana. Oba sposoby ekspresji głosowej mnie kompletnie nie przekonują, a czysty wokal potrafi przyprawić o mdłości. Aż przypomina się podział oraz jakość wokali w uznanym zespole Linkin Park. Nic na to nie poradzę, ale tak właśnie to odbieram. Muzycznie zespół penetruje rejony post-hardcore’owe. I tutaj także brakuje iskry, która pozwoliłaby wsiąknąć w to, co proponuje Alexisonfire. Jest głośno, tempa się zmieniają, ale tak naprawdę niewiele się dzieje. Powinno być niezwykle emocjonalna, ale jest bez wyrazu, nudno, a pod sam koniec płyty irytacja niestety wzrasta. Brak również wyrazistych kompozycji, które pozwalałyby wyróżnić choćby jeden utwór.
Zatem do zapoznania się z tym albumem nie będę nikogo zachęcał. Możliwe, że moja dezaprobata dla tej formacji wynika z nieznajomości stylu w jakim porusza się Alexisonfire? To może być jeden z powodów, ale ja obstawiałbym przy swoim. „Crisis” jest po prostu bardzo słabą płytą.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nie odnotowałem.
2. Najgorszy moment: Wokale, zwłaszcza ten czysty.
3. Analogia z innymi elementami kultury. Branża porno. Nazwa zespołu pochodzi od Alexis Fire, znanej aktorki filmów rozbieranych.
4. Skojarzenia muzyczne: Ciśnie się na usta słowo „emo”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Na pewno nie pasuje do filmu porno.
6. Ciekawostka. Zespół pochodzi z St. Catherines w stanie Ontario. To najludniejsza i najlepiej rozwinięta pod względem ekonomicznym część Kanady. W 1855 roku stacjonujący tam żołnierze angielskiej armii wymyślili hokej na lodzie.
7. Na dokładkę okładka. Logo mi się nie podoba.

17. Azbest: Alexisonfire "Crisis"

Alexisonfire - Crisis
Ocena: * 1/2

Kanada dała muzyce między innymi Leonarda Cohena, Neila Younga, Nomeansno i Voivod (kolejność chronologiczna) by nie wspominać już kultowców z Blasphemy. Jak również Alexisonfire. No niestety. Mógłbym teraz słuchać Mingusa, Morbid Angel albo Massive Attack. A tak...
Ale do rzeczy - panowie z Alexisonfire pochodzą jak się rzekło z Kanady i grają melodyjne post-hardcore. No właśnie - post-hardcore już samo w sobie brzmi niepokojąco i skłania do omijania płyty szerokim łukiem. A dodanie do zarzutów podejrzeń o melodyjność sprawia, ze nabieram złych przeczuć.
Zespół chciał zawrzeć w swojej muzyce zarówno wykop jak i melodię. Skoro Faith No More mogli to czemu by nie... Niestety to nie ta liga. Kanadyjczycy nie dali rady i ich utwory bałaganiarsko rozpadają się na fragmenty ciężkie (w zamierzeniu zaledwie) i agresywne (w ich wyobrażeniu) oraz nieprzystające do nich melodyjne elementy. Te z kolei są mdłe i nieciekawe co nie dodaje piosenkom uroku.
Płycie wyraźnie i rozpaczliwe brakuje pomysłu czy chociażby życia. Na domiar złego partie wokalne dotknięte są podobnym dualizmem. Obie tendencje są tyleż odmienne co równie chybione. W ostrzejszych partiach wokalista brzmi tak żałośnie i rozpaczliwie jakby właśnie dławił się kotletem sojowym. Do lżejszych części przygotował odpowiednio anemiczną i nieprzekonywującą manierę.
Nie będę się dłużej pastwił nad ta płytą - nieznośnie i nieodwołalnie nijaka. Na dobrą sprawę nie zasłużyła na tak niską ocenę, ale jestem totalnie niegodziwy i chyba odgrywam na biedakach swe frustracje.
Żeby trochę złagodzić tą dawkę negatywnej energii, na koniec dowcip.

Przybiegają dzieci do mamy i krzyczą:
- Mamo, mamo, tata się powiesił w piwnicy!
Zdenerwowana i przerażona matka rzuca prasowanie i zbiega wraz z dziećmi do piwnicy, ale niczego nie zauważa.
A dzieci na to:
- Prima aprilis! Nie w piwnicy, tylko na strychu...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: słodka cisza po zakończeniu płyty.
2. Najgorszy moment: całość jest mizerna, ale wokale to już cios poniżej pasa.
3. Analogia z innymi element kultury: nazwę zespołu zainspirowała Alexis Fire - jedyna na świecie (ponoć) striptizerka i kobieta-guma w jednej osobie.
4. Skojarzenia muzyczne: nic dobrego.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: plucia jadem.
6. Ciekawostka: zarówno utwór tytułowy jak i oprawa graficzna w (w tym 3 różne wersje okładki) zainspirowane są katastrofalną śnieżyca z 1977 roku (http://en.wikipedia.org/wiki/Great_Lakes_Blizzard_of_1977).
7. Na dokładkę okładka: obawiam się, że wyczerpałem już temat.

17. Basik: Alexisonfire, "Crisis"

Alexisonfire - Crisis

Ocena: * * 3/4

Melodyjny Hardcore? Eee tam. Kto oglądał MTV 2 parę lat temu wie, o co chodzi. Pędzące riffy, lekko rozpaczliwy głos wokalisty (czasem ryknie), dużo łatwych melodii i produkcyjna polerka. Teledyski z mnóstwem płomieni, deszczem w slo-motion i nastolatkami ze sztucznymi zarostami. Emo, screamo? Coś wam świta? Alexisonfire to ogólnie rzecz biorąc „urockowiony” pop jak się patrzy, ale przecież to nie jest wada. Wadliwy jest sam gatunek, który - jak odnoszę wrażenie - zaczął wyśmienicie, potknął się parę razy o swoją za nisko zaczesaną grzywkę i wywinął orła w komediowym stylu. Szczęśliwie „Crisis” zlokalizowało się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Pismem Świętym gatunku, czyli „The Shape Of Punk To Come” Refused a „epic fails” typu My Chem i Lost Prophets.
Wstydu nie ma, ale dużych emocji również. Kompozycje na „Crisis” są dobrze napisane, każdy numer właściwie wyróżnia się jakimś patentem. Generalnie słychać, że nie jest to pierwszy lepszy płaczliwy zespół z dupy. Melodie wchodzą bez masła („This Could Be Anywhere In The World”, “Boiled Frogs”, „We are The End”), choć zdarza się zaskoczyć jakąś nieoczywistą progresją akordów (refren „Mailbox Arson”). Raz grają wolniej i bardziej klimatycznie („You Burn First”), gdzie indziej dynamicznie, punkrockowo („We are The Sound”), ale nad wszystkim zawsze rządzi linia wokalna. Alexisonfire stara się z wszystkich sił, żeby ich kompozycje były interesujące, wciągające. Widać, że wyciskają ostatnie soki z gatunku, który już dawno powinien zgnić albo uschnąć.
Przyzwoity album, słuchało się fajnie, choć tym, którzy nadużywają nadal słowa „komercha” nie polecam. Szczególnie, że „Alxis na ruszcie” to zespół bardzo łatwy do wyszydzenia poprzez wszelakie pokrewieństwa i dzielenie jednej sceny z emo-gejami i innymi rockowymi płaczkami.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najbardziej popowy ”This Could Be Aywhere In The World” oraz popowy najmniej, czyli “You Burn First”
2. Najgorszy moment: miał dopiero nadejść
3. Analogia z innymi element kultury: Alexis Fire, aktorka w wiekopomnych obrazach takich jak „Foot Fetish Fantasies 6” oraz „Pussy Party 2”. Czas nadrobić zaległości kinowe.
4. Skojarzenia muzyczne: Refused dla grzecznych (nawet riff zerżnęli z „New Noise” w „Crisis”), Thursday, Funeral For A Friend (tak źle nie jest).
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Jakbym kierował tramwajem w Krakowie to byłby to niezły podkład (pod szyny).
6. Ciekawostka: Pamiętam jak dawno temu pierwszy raz widziałem klip do „This Could Be…”. W głowie szybko ułożyłem sobie jednowyrazową recenzję całego albumu. To nie było fajne słowo. Okazało się, że jak mam kontekst całego albumu i nie widzę tego, co się wyprawia na ekranie potrafię napisać bardziej przychylny tekst.
7. Na dokładkę okładka: Czy to nie dłonie Alexis F. po ciężkim dniu na planie filmowym?

wtorek, 13 grudnia 2011

16. Basik: Czesław Niemen, "Aerolit"

Czesław Niemen - Aerolit

Ocena: * * * * *

Odnoszę wrażenie, że choć wśród naszego narodu Czesław Wydrzycki cieszy głębokim uznaniem i często określany jest mianem najwybitniejszego polskiego muzyka i kompozytora, to przeważająca większość wśród oklaskujących nie ma zielonego pojęcia o jego twórczości. Powszechna znajomość twórczości Niemena kończy się na pierwszych trzech albumach a do tego okrojona jest do paru radiowych przebojów. Rzecz dla Cześka krzywdząca, bowiem był artystą uparcie szukającym nowych dróg dla swojej muzyki i rzadko oglądał się za siebie. Zaczynał od (pionierskiego w Polsce) żywiołowego soulu, gdy inni jeszcze wydłubywali bigbitowe okruchy z wąsów Lennona. Ale później było tylko ciekawiej: hard, blues rock, awangardowy jazz, czy w ogólności rock progresywny.
Rock progresywny najwyższych lotów trzeba dodać. Taki, który spokojnie mógłby konkurować z największymi lwami z UK. Taki właśnie jest „Aerolit” Niemena. Warsztatowo bezbłędny, wykonawczo porywający, ale to mało. To jest muzyka, która ma duszę. Żyje. Pięć utworów, które właściwie słucha się jednym tchem (przerwy miedzy utworami są niewyczuwalne) tworzy przepiękna i barwną całość. Pulsujące „Cztery ściany świata” wyrzucają nas w mroczna podróż do Egiptu w „Pielgrzymie”. „Kamyk” wciąga jakąś wielka tajemnicą, hipnotyzuje. Na finał, krótki i śliczny „krimzonowy” smęt "Daj mi wstążkę błękitną" do kolejnego tekstu Norwida oraz potężne jazz-rockowe uderzenie w „Smutny Ktoś, biedny Nikt”. 39 minut skondensowanej muzyki.
W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami artysty proporcje pomiędzy fragmentami śpiewanymi i instrumentalnymi są wyrównane. I dobrze, bo charyzma głosu Wydrzyckiego nie raz dominowała warstwę instrumentalną. Skoro jestem przy niej muszę podkreślić, że płyta zawdzięcza swoją wyjątkowość także dzięki użyciu całego arsenału – dziś legendarnych – instrumentów klawiszowych takich jak: Mellotron, Moog, czy Rhodes…
Kto nie zna, niech słucha. Nic więcej nie powiem.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Gra Piotra Dziemskiego. Z utworów – „Pielgrzym”. Przetworzona wokaliza Niemena oraz instrumentalne ornamenty robią wprost piorunujące wrażenie. Wprowadzenie sekcji rytmicznej w połowie utworu – mistrzostwo!
2. Najgorszy moment: Powracające wrażenie, że słucham albumu King Crimson. Cóż… Mellotron, ale i też perkusja Dziemskiego. Nic się nie stało.
3. Analogia z innymi element kultury: Niemen jest ulubionym artystą wszystkich polonistów w kraju nie na darmo. Na „Aerolicie” nadal sięga po wiersze naszych wielkich poetów. I wychodzi wybornie!
4. Skojarzenia muzyczne: rock progresywny z KC na czele, Miles Davis i jego „Bitches Brew” oraz Zappowski jazz-rock i funk.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: historii wspólnych potomków Słowian i starożytnych Egipcjan. Widzę gęsty bór a w nim piramidy. Jest i mumia żubra... Słowiańska nuta w głosie Czesława i orientalizujące fragmenty przetaczające się przez całą płytę nie pozwalają mi na inne skojarzenia.
6. Ciekawostka: „Pielgrzym” oraz „Smutny Ktoś, biedny Nikt” miały swoja premierę na anglojęzycznych płytach Niemena, odpowiednio na „Ode To Venus” oraz „Mourner’s Rhapsody”.
I jeszcze dwie bzdurne, ale śmieszne anegdoty krążące "w epoce" opowiedziane mi dziś przez naszego księgowego. 1) Niemen do okresu Enigmatic nosił perukę ("na pazia"). 2) Pokazał dupę na koncercie w Radomiu.
7. Na dokładkę okładka: Wiem, że głębia symboliki itp., itd., ale kreska zdecydowanie brzydka.

16. Pippin: Czesław Niemen, Aerolit











Ocena: ***1/2

Twórczość Pana Czesława znam całkiem dobrze, ale tylko do 1971 roku. O okresie dalszym coś tam tylko mgliście słyszałem - że głównie elektronika, że dużo awangardy, a mało rocka i takie tam. Tym samym niespecjalnie zbliżałem się do tych rejonów, no ale nadeszła pora.
"Aerolit" ukazał się w 1975, po kilku albumach nagrywanych i wydawanych na Zachodzie. Przyniósł muzykę dość trudną i na pierwszy rzut ucha dokładnie odpowiadającą temu, co siedziało w mojej głowie pod hasłem "późne albumy Niemena". Pięć kompozycji do wierszy polskich poetów, z których tylko jedna trwa poniżej siedmiu minut. Owszem, jest gitara i perkusja, ale przede wszystkim jest moog, elektryczny fortepian czy inny klawinet. Znajdziemy również - fani wczesnego King Crimson, baczność! - melotron i saksofon altowy, na których pogrywa sobie sam Niemen. Skojarzenia z ekipą Frippa są tu całkiem do rzeczy, ale raczej w aspekcie ogólnej konstrukcji, komplikowania i swoistej wolności od schematów niż faktycznych podobieństw. Album, jak wspomniałem, zbudowany jest wokół brzmień elektronicznych, na szczęście nie brzmią one dziś staroświecko - owszem, brzmienie jest dość archaiczne, ale w szlachetnym rozumieniu archaiczności, a nie nudnej muzyki starych dziadów. Gitary są tu mniej istotnym tłem, czy mamy do czynienia z zapętlonym uporczywym "riffem" (ależ ulegam terminologii muzyki gitarowej), czy dłuższymi improwizacjami - nieodmiennie wszystko podporządkowane jest elektronice. Za to kolega perkusista naprawdę dzielnie dotrzymuje jej kroku. Osobna wzmianka należy się wokalom - w końcu mówimy o Niemenie! Pan Czesław nierzadko traktował swój głos jako osobny instrument. No i właśnie... Fanem elektroniki nie jestem, ale gdybym dostał ciekawe melodie, imponujące partie wokalne - pewnie oceniłbym płytę wyżej. Tymczasem nasz mistrz niestety przegiął. Szarżuje za bardzo, wpada w irytującą manierę, jęczy, nie proponuje melodii, które tak zachwycały na "Enigmatic" czy Czerwonym Albumie. Szczytem tego jest nieznośny "Pielgrzym", który muzycznie jest najciekawszy na albumie, a przy mniej wydumanych wokalach byłby kolejnym Niemenowym arcydziełem. Cóż, awangarda przerosła mnie po raz kolejny.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Początek. Główny klawiszowy motyw „Czterech ścian świata”.
2. Najgorszy moment: Jak wspomniałem – zaśpiewy w „Pielgrzymie”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wiadomo. Pochód polskich poetów z Norwidem na przedzie.
4. Skojarzenia muzyczne: King Crimson na moogu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wędrówka śladami Norwida po oblewanym deszczem Paryżu.
6. Ciekawostka: Sam Pan Czesław nie przepadał za tą płytą. Uważał, że nie oddawała ona tego, co ówczesny skład prezentował na koncertach.
7. Na dokładkę okładka: Maska nadaje płycie teatralny posmak. Niemen sporo bawił się muzyką do spektakli teatralnych, więc to pewnie nie przypadek.

16. pilot kameleon: Czesław Niemen, Aerolit


Ocena: *****

Omawianie tego albumu jest niezwykle skomplikowaną sprawą. Pierwszym powodem jest to, że ten album właściwie… nie istnieje. Oczywiście mowa tutaj o odbiorze masowym. Dla większości słuchaczy Niemen oznacza piosenkę. Jest jednak grupa słuchaczy nieco bardziej dociekliwych. Dla nich zwieńczeniem dorobku jest album „Niemen Enigmatic”. I słusznie. O tym co jest dalej krążą natomiast legendy. Coś tam może nawet i nagrał, ale kogo to właściwie obchodzi? Co ciekawe, tam gdzie mało kto dociera znajduje się jeden z bardziej fascynujących momentów polskiej muzyki. Zdecydowanie warto mu poświęcić trochę uwagi.
„Niemen czerwony”, przygoda z muzykami, którzy później utworzą SBB czy skład z płyty „Aerolit” to poważne sprawy. O ile „Czerwony” jest jeszcze na niejakim rozdrożu, o tyle na płycie „Marionetki” (na zachodnich płytach nagranych w tym składzie również) i „Aerolit” Niemen dokładnie wie co chce osiągnąć. I osobiście uważam, że udaje mu się to doskonale.
Okres z SBB zasługuje na osobne omówienie. Tutaj wystarczy tylko dodać, że po odejściu Skrzeka, Apostolisa i Piotrowskiego Niemen błyskawicznie skompletował nowy skład, który w niczym nie ustępował poprzedniemu. Jego fundamentem był perkusista, nieodżałowany Piotr Dziemski. Unikalne podejście do rytmu było odmienne od tego, co prezentował Piotrowski. Precyzja gry, fenomenalne figury perkusyjne oraz swoboda charakteryzowały jego podejście do instrumentu. Partie bębnów na tej płycie olśniewają. Wystarczy posłuchać wstępu do pierwszej kompozycji, by docenić wkład Dziemskiego. Bardzo interesujące partie gitary pozostawił po sobie Sławomir Piwowar, który znany jest głównie jako instrumentalista na płycie „Memento z banalnym tryptykiem”. Składu dopełnił Gazda i Nowak. Z tymi muzykami Niemen koncertował i nagrał swoje opus magnum, „Aerolit”. Pięć kompozycji zaproponowanych na tym albumie ukazuje Niemena jako artystę penetrującego tereny szeroko pojętej muzyki progresywnej tamtych lat. Można wskazać różne tropy, które zespolił i naznaczył nieusuwalnym piętnem głos wokalisty. Niemen chętnie sięga do worka z napisem fusion, a jego śpiew wydobywa z tej muzyki barwy, jakie trudno uzyskać w muzyce instrumentalnej. Dowodem niech będą „Cztery ściany świata” czy „Kamyk”. Często wykorzystywany jest również mellotron, który sprawia, że pojawia się karmazynowy refleks. Zwiewne „Dam Ci wstążkę błękitną” pobrzmiewa wręcz bajkowo. Jest też na tej płycie tajemnicza „podróż na wschód”. Norwidowski „Pielgrzym”, gdzie etniczne bębny, pulsujący bas, kolorowe syntezatory oraz lekko ludowy głos Niemena połączone są w jedną niezwykłą całość. Oryginalność tego utworu wykracza zdecydowanie poza ramy swojej epoki i stanowi o wizjonerskości tej płyty.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Pielgrzym”. „Aerolit” Niemena wraz z „Bluesem” Breakoutu są dwoma najwyższymi szczytami polskiej muzyki rockowej lat siedemdziesiątych.
2. Najgorszy moment: polski poziom realizacji nagrań.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Aerolit” to pięciowierszowa antologia poezji polskiej.
4. Skojarzenia muzyczne: Niemen, europejska pierwsza liga rocka progresywnego. Matko, jak to brzmi! Rock progresywny!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Gdybym został nauczycielem języka polskiego, to pewnie do samej emerytury prezentowałbym swoim uczniom niemenowskiego Norwida czy Herberta.
6. Ciekawostka. 1. Przed nagraniem tej płyty w zespole występował skrzypek, Jan Błędowski. Słychać go na płycie koncertowej „41 potencjometrów pana Jana”. Błędowski później grał w Krzaku i z tą formacją jest przede wszystkim kojarzony. 2. Pippin zawsze miał zlew na ten album. Namawiałem, ale bez żołnierskiego rozkazu nie dotknął. 3. Basik lubił, ale bał się słuchać tego w samotności. Teraz chciał kupić, ale niestety nakład wyparował. 4. Azbesta nigdy nie obchodziła ta płyta. Niemen? Nie Men? Ke?
7. Na dokładkę okładka. Projekt Niemena i jego żony Małgorzaty. Okładka jest tak kolorowa jak muzyka zawarta na tej płycie. Bardzo lubię.

16. Azbest: Czesław Niemen "Aerolit"

Czesław Niemen - Aerolit
Ocena: * * * 1/2

Dotychczas moja znajomość twórczości Niemena była nieomal zerowa - jedynie kilka co bardziej oczywistych piosenek. W ich kontekście ta płyta przyjemnie mnie zaskoczyła. Niby czytałem o "Enigmatic" itd., ale... Zawartość tego albumu to kawałek całkiem ciekawej muzyki. Ogólnie rzecz biorąc znajduje się na pograniczu rocka progresywnego i fusion. Dodatkowo istotnym elementem jest solidna dawka korzennej elektroniki.
Co ważne - w przeciwieństwie do wielu dokonań polskiej muzyki z tamtej epoki, "Aerolit" nie brzmi jak ubogi krewny. Jeśli przyrównać go do ówczesnej "zachodniej" konkurencji to broni się. Nie wyznaczał co prawda nowych standardów, ale brzmiał świeżo i nie odstawał od peletonu.
Już po wstępnym zapoznanie się z materiałem oczywistym staje się, że Niemen przy komponowaniu materiału nie celował w krótkie formy. Trwająca 39 minut płyta składa się z raptem 5 utworów. Na szczęście zazwyczaj sporo się w nich dzieje i nie nużą. Dwa wyjątki to mdły i nudny "Daj mi wstążkę błękitną" oraz zmasakrowany wokalnie "Pielgrzym".
Mimo, że na potrzeby płyty Niemen zebrał nowy, zdolny zespół "Aerolit" opiera się na brzmieniach instrumentów klawiszowych. Tak obfite ich wykorzystanie na szczęście nie zaszkodziło płycie. Często elektronika z epoki słuchana dzisiaj rani uszy swoją topornością, jednak nie w tym przypadku. Dziś to brzmienie faktycznie wydaje się specyficzne (czy może nawet archaiczne), ale nie jest pozbawione uroku. Nie jest bezduszne i brzmi względnie "organicznie".
Kilka słów uwagi należy się perkusiście - Piotrowi Dziemskiemu. Bardzo spodobała mi się jego gra - te gęste przejścia przywodzą na myśl to co robił Michael Giles w pierwszej inkarnacji King Crimson. Niestety muzyk nie miał okazji się rozwinąć - zmarł tragicznie w 1975.
Chwalę i chwalę, ale... Piętą achillesową albumu są wokale. Czesław Niemen dysponował bardzo ciekawie brzmiącym głosem, ale jego maniera wokalna chwilami mnie drażni. Nie trzyma głosu na wodzy, ale okrutnie szarżuje zapędzając się w zdradliwe rejony. Czesław jęczy i zawodzi. Staje się to nudne i trudne do zniesienia. W dodatku wokalizy nie najlepiej układają się w całość z tak dynamicznie zmieniająca się muzyką. Szczytem jest oparty na linii wokalnej Niemena, wspomniany już "Pielgrzym" (choć trzeba dodać, że utwór ma interesujący arabski posmak). Przez taką interpretację czasem trudno jest śledzić tekst. Jaki jest cel użycia wierszy skoro głos ma być użyty jako instrument?


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Początek płyty.
2. Najgorszy moment: "Pielgrzym" i "Daj mi wstążkę błękitną", a generalnie Niech ten Pan już nie śpiewa!
3. Analogia z innymi element kultury: Płyta jest bardzo poetycka - wykorzystano na niej teksty Norwida, Herberta oraz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
4. Skojarzenia muzyczne: King Crimson, Mahavishnu Orchestra.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nie wiem czy przez końcówkę „Pielgrzyma” czy dlatego, że czytałem ostatnio o bitwie pod Kadesz, ale pobrzmiewa mi tu starożytny Egipt.
6. Ciekawostka: Jako jednego ze swoich ulubionych wykonawców Niemena wymieniał... Genesis P-Orridge (Throbbing Gristle, Psychic TV).
7. Na dokładkę okładka: te macki dobrze by również pasowały do jakiegoś zbioru opowiadań Lovecrafta. W "Kolorach z przestworzy" mamy nawet i meteoryt (czyli "Aerolit" właśnie).