Ocena: **
Na początek recenzji dotyczącej
„Cacophony” zespołu Rudimentary Peni posłużę się małą manipulacją. Gombrowicz
referujący swoją rozmowę z Nałkowską à propos pewnej książki napisał: Ona: - Tam jest mnóstwo doskonałych
podpatrzeć, rozmaitych smaków, smaczków, jakaś taka, wie pan, swoista
serdeczność, coś specjalnego… ale w to trzeba wniknąć, przyjrzeć się z bliska,
poszukać tego… Ja: - Jeżeli pani zacznie przyglądać się temu pudełku zapałek,
wydobędzie pani z niego całe światy. Jeśli pani będzie doszukiwać się smaków w
książce, na pewno pani je znajdzie, gdyż powiedziano: szukajcie, a znajdziecie.
Ale krytyk nie powinien szperać, szukać, niech siedzi z założonymi rękami,
czekając aż książka go znajdzie. (W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Kraków 1997, s. 254-255).
Nie doszukałem się w omawianej płycie właściwie niczego. I na tym powinna zakończyć się moja recenzja. Niestety... Dobrze zatem. Wytarłem się
Gombrowiczem, a pewnie za moment ktoś wytrze się mną. Trudno, tak to jest z
bronią obosieczną. Dlaczego ta płyta mnie nie znalazła i co konkretnie w niej
mi nie odpowiada? W zasadzie jedna, choć dość kluczowa rzecz. Wokale. W tej
kategorii potrafię znieść wiele, ale w tym konkretnym wypadku są one na tyle
odstręczające, że rzutują mi na cały obraz „Cacophony”. Głos raz bełkoczący,
raz jęczący, czasem wręcz fałszujący. Szaleństwo, obłęd! Czuję mimo wszystko, że w tym szaleństwie jest metoda,
nie dysponuję jednak odpowiednim kluczem do jej zdekodowania. Leżę bezradny, nieprzygotowany, skulony. Wokalista epatujący
różnymi rodzajami ekspresji w sposób tak nieznośny, że wszystko inne podczas mojego odbioru znika. Głos rośnie, anektuje kolejne tereny, staje się tak monstrualny, że to on przeradza się w ten album. Wokal staje się płytą!
Dawnom nie miał tak, żeby jeden element płyty rzutował tak radykalnie na odbiór recenzowanego materiału. Bo do reszty to przyczepić za bardzo się nie można, choć o niczym
ponadprzeciętnym nie ma tu rzecz jasna mowy. Ot, przyzwoite hardcore’owe
łojenie, jakich wiele. No może tylko nieco bardziej zakręcone i mniej oczywiste. Reszty? Reszty przecież nie ma. Są tylko głosy. GŁOSY!
Dobra, żarty na bok, bo już srodze się narażam, gdyż w wielu kręgach płyta ma status kultowy. Koledzy może dopowiedzą resztę, także o Lovecrafcie. Cholera, dawno się tak nie męczyłem… Ta płyta mnie nie znalazła. Ja jej też. Wiecie, ten wokal...
Dobra, żarty na bok, bo już srodze się narażam, gdyż w wielu kręgach płyta ma status kultowy. Koledzy może dopowiedzą resztę, także o Lovecrafcie. Cholera, dawno się tak nie męczyłem… Ta płyta mnie nie znalazła. Ja jej też. Wiecie, ten wokal...
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: to piątek po południu, kiedy zegar ogłasza koniec zmiany.
A na tej płycie to nie ma najlepszych momentów.
2. Najgorszy moment: Wokale. Nie mogę…
3. Analogia z innymi elementami kultury: wizualna mieszanka punkowca z gotem. Sid Vicious z Sex
Pistols zmiksowany z Robertem Smithem z The Cure. A do tego wizyta na festiwalu
w Bolkowie.
4. Skojarzenia muzyczne: punk rock, hard core, ale też pierwiastek gotycki mocno
wszczepiony w muzykę. No i wokalne bełkoty dalekie od jakże kojących deathowych
growlingów!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wykonywania męczących czynności.
6. Ciekawostka. Opiniotwórczy portal Rateyourmusic.com wycenia debiut
Rudimentary Peni znacznie wyżej niż „Cacophony”. Potwierdzić nie mogę, nie
sprawdzałem.
7. Na dokładkę okładka. Ten element z kolei świetny! Od razu skojarzyła mi się z
ilustracjami Aubrey Beardsleya, najbardziej znanego z ilustracji do „Salome”
Oscara Wilde’a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz