czwartek, 30 czerwca 2011

05. Basik: Jakszyk, Fripp and Collins, A Scarcity Of Moments

Jakko Jakszyk, Robert Fripp & Mel Collins - A Scarcity of Miracles - A King Crimson ProjeKct

Ocena: * 1/2

Wyobraźmy sobie, że Robert Fripp 30 lat temu odkrywa maszynę czasu i przenosi się do roku 2011. Gdyby wszedł do sklepu muzycznego i odsłuchał omawiane tutaj dzieło jego XXI wiecznego odpowiednika niechybnie dostałby spazmów, apopleksji i stracił chęć do życia. Dlaczego?
Albumy około-krimzonowe zawsze cechowały się wizjonerstwem na wielu płaszczyznach (kompozycje, technika, produkcja, koncerty). Nawet „słabsze” albumy nie spadały poniżej pewnego pułapu. Niestety nowa płyta muzyków KC rozczarowuje w każdym elemencie. Niby są soundscapes, jest ciepły bas Levina i równie legendarny Mel Collins, ale te elementy po prostu się tu nie sumują. Pod nazwami umieszczonymi na okładce płyty: „King Crimson” i „ProjeKct” (podwójne bluźnierstwo) czai się nudny neo-prog. Nieinwazyjna, gładka warstwa instrumentalna nie wywołuje najmniejszych emocji poza rozdrażnieniem. Te utwory snują się donikąd. Kolejną sprawą jest wokalista Jakko Jakszyk z niby zwiewnym, ale jakże irytującym głosem, który nie jest w stanie zaśpiewać nawet jednej melodii, którą można by zapamiętać. To nie jest śpiew – to jest ziewanie do mikrofonu.
Zawsze miałem Frippa za gościa bezkompromisowego, nieoglądającego się za wyświechtanymi trendami muzycznymi. Ten człowiek kroczył w awangardzie, a teraz pokazuje, że goni tyły za Pendragonem i mistrzami new age’owej „muzyki relaksacyjnej”. Pomimo moich wynurzeń nie będę się dziwił, jeśli ta płyta odniesie jakiś sukces. W końcu fanów eterycznego i elegancko zapakowanego art-rocka nie brakuje.
1. Najlepszy moment: Saxy w połowie „Secrets”. Pewna dramaturgia pojawia się też w „Other Man”.
2. Najgorszy moment: pierwsze 44 minuty albumu (z małymi wyjątkami).
3. Analogia z innymi elementami kultury: Termin wyciągnięty z ekonomii, czyli „Scarcity” oznacza w ogólności niedobór. Jakże trafne!
4. Skojarzenia muzyczne: Amirian i Szadkowski
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Do filmu o waleniach. Ewentualnie thriller erotyczny z lat osiemdziesiątych.
6. Ciekawostka: Na początku lat osiemdziesiątych zanim reaktywowany King Crimson zaczął występować pod tą właśnie nazwą, grywał jako „Discipline”. Robert Fripp po pierwsze dbał o renomę zespołu po drugie nie chciał odcinania kuponów od legendarnej przeszłości. Tak było 30 lat temu. Great Deceiver.
7. Na dokładkę okładka: Nie jestem fanem tej stylistyki ale nie ukrywam, że bezwiednie kojarzy się z KC.

05. Azbest: Jakszyk, Fripp and Collins, "A Scarcity of Miracles"

Jakko Jakszyk, Robert Fripp & Mel Collins - A Scarcity of Miracles - A King Crimson ProjeKct
Ocena: * 1/2

Robert Fripp w przerwie między wydawaniem archiwaliów King Crimson a odkładaniem na bliżej nieokreśloną przyszłość nowego album King Crimson zmontował nowy (siódmy z kolei) ProjeKCt. Oprócz niego w składzie znaleźli się Jakko M. Jakszyk i Mel Collins. Na płycie "A Scarcity of Miracles" rolę sekcji rytmicznej grają Tony Levin i Gavin Harrison.
O ile poprzednie projeKCty skupiały się na improwizowanej, nierzadko dość trudnej muzyce, ten miał być zupełnie czymś zupełnie świeżym. W zamierzeniach miał grać łagodniejszą, łatwą w odbiorze muzykę. Pomysł był nawet intrygujący. Opierająca się na podobnym pomyśle współpraca Frippa z Davidem Sylvianem dała niezłe rezultaty. A tu wykonanie skrzeczy.
Kompozycje niczym się nie wyróżniają, brak w nich czegokolwiek co mogłoby przykuć uwagę słuchacza. W dodatku szukanie w nich ładnych melodii to strata czasu – nie znajdziemy tu takowych. Nie ma co liczyć na cudy. Otrzymujemy porcję banalnej muzyki mającej wpadać jednym uchem i wypadać drugim, nie czyniąc po drodze żadnych szkód. Ot dźwiękowa tapeta.
O stanowiących sedno płyty soundscapes Frippa trudno powiedzieć coś więcej niż to, że brzmią standardowo. Całkiem nieźle wypadają Levin i Harrison. Graja bez fajerwerków, ale porządnie. Szkoda tylko, że potraktowani są tak marginalnie, bo są najjaśniejszym punktem płyty. Jakszyk jako wokalista nie poprawia w żaden sposób sytuacji. Jego głos nie jest specjalnie zajmujący. I zbyt często używa go do pretensjonalnego zawodzenia.
Ale nie to jest jeszcze najgorsze. Dzieła zniszczenia dopełniają partie Mela Collinsa. Są sztampowe, miękkie, mdłe i przesłodzone. Po prostu koszmarne. Nie ma w nich choćby śladu uczucia czy jakiejkolwiek inwencji. Partie saksofonu brzmiący niczym żywcem wyjęte z "The Best of Smooth Jazz vol.67". Abominacja!
Mamy tu do czynienia z bezczelną próbą sprzedaży miałkiej muzyczki pod płaszczykiem ambitnego produktu. Propozycja w sam raz dla dawnych fanów King Crimson z aspiracjami, ale brakiem chęci do zmierzenia się z czymś trudniejszym. Tyle tylko, że ta płyta może i jest lekka i łatwa, ale na pewno nie przyjemna. Pseudo-progresywny muzak.

Kwestionariusz:
Najlepszy moment: Błoga świadomość, że nie będę już musiał słuchać tej płyty.
Najgorszy moment: Dowolny przejaw obecności Mela Collinsa.
Analogia z innymi elementami kultury: Buahahaha.
Skojarzenia muzyczne: Ostatnio słyszałem coś podobnego w windzie.
Kontekst. Najwidoczniej mam zbyt ograniczoną wyobraźnie by Nie mam pomysłu do czego może pasować ta muzyka.
Ciekawostka. Swego czasu czytałem w "Skandalach", ze na Syberii produkują bimber z moczu cukrzyków.
Na dokładkę okładka. Nader zręczna imitacja oKCładek.

05. Pippin: Jakszyk, Fripp & Collins - "A Scarcity of Miracles"


Ocena: **1/2

Ciężkie jest życie fana King Crimson. Nie wiesz, czy Twój ulubiony zespół właściwie istnieje, czy nie. Niby nagrywa, ale nie nagrywa. Ilością bootlegów konkuruje z Pearl Jam, członkowie zespołu spotykają się i rozstają w dziesiątkach różnych konfiguracji oraz w tychże dziesiątkach różnych konfiguracji i projektów nagrywają płyty na boku. Jak się w tym odnaleźć? Jak odróżnić, których płyt i wcieleń warto posłuchać, żeby nie było zbyt awangardowo, zbyt plastikowo albo na ten przykład po prostu nudno?
No właśnie. A tu akurat pojawiła się płyta, która niesie nadzieję na solidną ucztę. Bo to, proszę państwa, Fripp i Collins (nie Phil, rzecz jasna) znowu razem, a do tego jeszcze niewymieniony w nazwie projektu Tony Levin. Zapowiada się nieźle - a jak jest?
Tytuł jest proroczy - cudów na albumie nie znajdziemy. Znajdziemy za to sześć utworów długości od czterech i pół do dziewięciu minut, w większości balladowych. Tylko druga część "The other man" jest wyraźnie szybsza i, co zrozumiałe, przykuwa uwagę. Jest to też jedyny fragment płyty, w którym Fripp popisuje się swoją gitarową techniką i pomysłami, bo poza nim gra te swoje ozdobniki i ładne dźwięki, ale magii nie ma w tym wiele. Bo ja nie mam nic przeciwko płycie z balladami, ale mam sporo przeciwko, gdy te ballady są nudne i zlewają się jedna w drugą, w ogóle nie zostając w pamięci. A gwoździem do trumny jest wokal Jakszyka. On nie jest zły. On jest po prostu bezbarwny, nudny i nijaki. I takież są proponowane przez niego melodie. Nad płytą autentycznie złą można się pastwić ze swoistą radością lub bólem. Ale co zrobić, gdy płyta pozostawia człowieka zupełnie obojętnym? Gdy utwór płynie za utworem, a ty ich nie zauważasz? Gdy generalnie ładnie ci toto gra gdzieś w tle (zwłaszcza Collins bardzo przyjemnie dmucha), ale nic więcej? Tak właśnie mam z najnowszym dziełem Frippa. Może gdyby zaśpiewał kto inny, może gdyby bardziej urozmaicić kompozycje, może gdyby to wszystko nie było takie gładkie? A tak - męczarni nie ma, powiedziałbym, że płyta jest dobra do dwukrotnego przesłuchania i zapomnienia, gdyby to nie był Fripp. Ja wiem, Fripp też ma prawo do chwili relaksu, ale egoistyczny fan ma takież prawo się krzywić. Nadzieja w tym, że kolejny projekt w kolejnej konfiguracji przyniesie więcej radości. I chociaż jeden, choćby i połowiczny, cud, których tutaj zaiste brak.

1. Najlepszy moment: Przyspieszenie w "The other man". Yeah, coś się dzieje!
2. Najgorszy moment: Wejście wokalne Jakszyka. Prawie każde.
3. Analogia z innymi elementami kultury: A nie miałem siły szukać.
4. Skojarzenia muzyczne: W sumie chyba bardziej jakiś spokojny
piosenkowy Yes, niż King Crimson.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: drzemki poobiedniej.
6. Ciekawostka: Kolega Jakszyk był niegdyś członkiem zespołu Level 42.
Pamiętacie "Lessons In love" albo "Running In the family"?
7. Na dokładkę okładka: Stylistyka późnego King Crimson jest wyraźna.
Złośliwość podpowiada, że ci młodzi ludzie niosą dary ofiarne twórcom
płyty, żeby już może dali spokój.

05. pilot kameleon: Jakszyk, Fripp and Collins, A Scarcity Of Moments



Ocena: *1/2

Niepokojące są ostatnie doniesienia prasowe na temat tej płyty. Gdzie nie zerknąć, tam same pochwały. Pojawiają się nawet głosy jakoby była to wręcz nowa płyta King Crimson. Sam Fripp dolewa tylko oliwy do ognia. Wykorzystanie w tytule słów King Crimson ProjeKct może niejednemu zgłodniałemu fanowi zawrócić w głowie. Okładka też jakby znajoma. PJ Crook w typowej odsłonie. Do tego wszystkiego dochodzi skład. Nazwiska, prócz jednego, nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
Zawartość muzyczna płyty również nie pozostawia żadnych wątpliwości. Omawiany album elegancko wpisuje się w stylistykę epigonów rocka progresywnego. Możemy tutaj wyróżnić dwóch bohaterów, których spotkanie doprowadza do tragedii. Pierwszym protagonistą jest Jakko Jakszyk znany przede wszystkim jako wokalna podpora zespołu 21st Century Schizoid Band. Jego śpiew przywodzi na myśl poprockowy koszmar. Jakszyk dysponuje głosem nawet nie bezbarwnym, co przede wszystkim irytującym. A dzielnie wtóruje mu drugi bohater, saksofonista Mel Collins, jakby nie było, sprawdzony muzyk. Collins zawodzi właściwie na całej długości płyty. Gdzie ta dawna kąśliwość, inteligencja muzyczna, wrażliwość, którą muzyk prezentował choćby na płycie „Islands”? Partie Collinsa w całości można określić jako smooth jazzowe w najgorszym z możliwych wydań. Na tym tle Fripp serwuje swoje soundscape’owe chmurki. Nie zmieniają one charakteru utworów, bo przy intensywności wokalu oraz saksofonu są właściwie elementem tła. Bohaterowie drugiego planu niestety nie są w stanie uratować tej płyty. Sekcja rytmiczna w składzie Gavin Harrison i Tony Levin sekunduje tylko tej tragedii, która się rozgrywa na naszych uszach.
Można też zapytać o słowo ProjeKct. Dlaczego je wykorzystano? Do tej pory było ono zarezerwowane dla trudniejszego oblicza King Crimson, a tutaj jesteśmy na antypodach muzyki ambitnej. Płyta „A Scarity of Miracles - A King Crimson ProjeKct” jest rozczarowaniem, ale forma w jakiej ją podano jest dla mnie zwyczajnym nadużyciem.
W związku z tym bardzo zaskakuje mnie pozytywna recepcja płyty. Skąd bierze się ten entuzjazm? Czy możliwe jest takie zaślepienie, które nie pozwala zauważyć, że król jest nagi? Spełnienie marzeń okazało się koszmarem. Tak trudno się z tym pogodzić?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Cofam się do 2003 roku. Włączam „The Power To Believe” ostatni studyjny album King Crimson. Piękne zwieńczenie kariery tego zespołu.
2. Najgorszy moment: Fraza King Crimson ProjeKct na okładce tej płyty. Bluźnierstwo.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nowy serial na Polsacie. Tematyka: miłość, rodzina, mała wiejska siłownia, bankrutujący sklep muzyczny. Występuje też ksiądz.
4. Skojarzenia muzyczne: Neo prog rock. Neo neo prog rock. I prog rock z ostatniego dziesięciolecia.
5. Kontekst. Robert Fripp, jeden z największych nowatorów muzyki rockowej w takim kontekście wydaje się nieporozumieniem. Okrutny żart.
6. Ciekawostka. Jakszyk występował kiedyś w zespole 21st Century Schizoid Band. Był to zespół grający przeróbki utworów King Crimson z czterech pierwszych płyt. Prócz Jakszyka składu dopełniali oryginalni muzycy tego zespołu.
7. Na dokładkę okładka. Stylistyka zaproponowana przez PJ Crook jest natychmiast rozpoznawalna. I jako jedyna ma coś wspólnego z dorobkiem King Crimson.

wtorek, 14 czerwca 2011

04. Basik: Pure Reason Revolution, "Hammer And Anvil"

Pure Reason Revolution - Hammer and Anvil

Ocena: * * *

Mógłbym zacząć tą recenzję wskazując postępującą z płyty na płytę degradację rockowych pierwiastków w muzyce Pure Reason Revolution. Mógłbym oburzać się na ilość syntetycznych brzmień, podkładów i ogólnie – elektroniki, a na końcu wyciągnąć oczywisty wniosek, że jest to płyta bardziej dla miłośników muzyki tanecznej niż rockowej. Tylko czy tak naprawdę ma to jakieś znaczenie? Po pierwsze, elektronika zawsze była w muzyce PRR obecna, po drugie, czy grasz na laptopie czy na okarynie tak naprawdę liczy się dobra piosenka.
Po pierwszych przesłuchaniach płyty byłem raczej zawiedziony. Wraz z inwazją elektro zdecydowanie uproszczono same kompozycje. Raz wychodzi to na dobre jak w rozpędzonym „Fight Fire” (lub „Last Man, Last Round) a innym razem niestety kiepsko. Przykładem tego ostatniego niech będzie „Blitzkrieg” czyli muza prawie do klubu fitness i wyciskania smalcu na stepperze. W „Black Mourning”, czyli mniejszym plagiacie z „Deus Ex Machina” jest zdecydowanie lepiej, choć ten zloopowany rytm niebezpiecznie kojarzy się z Ace Of Base. Zniknęły za to niemal zupełnie moje ulubione „wielowarstwowe” linie wokalne, nadające niepowtarzalne piękno na poprzednich albumach grupy. Chwytliwych melodii w starym dobrym stylu PRR na szczęście nie brakuje, lecz ich też jakby mniej zostało („Valour”, „Last Man…”). Końcową ocenę płyty podnosi zdecydowanie najlepszy utwór odkryty po n-tym przesłuchaniu – „Open Insurrection”. Nareszcie pojawiają się TE masywne bębny, kosmiczny gitarowy ambient i jakieś frustrujące napięcie, które eksploduje w drugiej części utworu! Mistrzostwo na miarę poprzedniczki „Amor Vincit Omnia” a może nawet i „The Dark Third”.
Nie ukrywam, że album pozostawia niedosyt i lekkie zamiesznie w głowie fana zespołu. Cóż, kocham cię Chloe Alper ale jeśli kolejny raz podarujesz mi taki album będę miał podejrzenia, że jednak nie odwzajemniasz mojej miłości. Mówię serio.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Open Insurrection”
2. Najgorszy moment: Jon Courtney przed nagraniem tej płyty zjadł chyba torbę cukru i popił wodą spod ananasów z puszki.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Wojenny koncept tekstowo-muzyczny płyty. Mamy tutaj historię wojenną w przenośni – taką damsko-męską.
4. Skojarzenia muzyczne: Pure Reason Revolution ciągle jeszcze zrzyna z samych siebie! I dobrze, ponieważ boje się, co będzie, jeśli przestanie. Nowe skojarzenia muzyczne: Pendulum i The Prodigy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do filmu SF o konflikcie zbrojnym między przeciwnymi płciami. Film dosyć ckliwy momentami ale z wybuchami.
6. Ciekawostka: brak
7. Na dokładkę okładka: Okładka jak zwykle w przypadku tego zespołu jest przepięknie wykonana (mowa o całym produkcie) oraz dopełnia koncepcji albumu. Symbole wojenne oraz chłodne bryły budynków niczym twierdze, dodatkowo zwrócone przeciwko sobie.

04. pilot kameleon: Pure Reason Revolution, "Hammer And Anvil"











Ocena: * 1/2

O! Wreszcie ktoś, kogo nie znam! No, pewnie będzie ciekawie. Pierwsze spotkanie sprowadziło mnie jednak do parteru. Każde kolejne polegało już tylko na biciu leżącego. Czuję się coraz słabiej, tracę świadomość. Dlaczego mnie bijesz? Czy ktoś mi pomoże? Może Ty mnie uratujesz? Ale kto Cię tak pobił? Wiesz, to było dziwne. Za pierwszym razem byli to goście, którzy wyglądali jak Type O Negative („Black Mourning”), innym razem przypominali Placebo („Patriarch”). Podczas kolejnego spotkania ciosy otrzymałem od trzech kolesi łudząco podobnych do Depeche Mode („Over The Top”). Ale to nie byli członkowie tych zespołów. Ktoś się pod nich podszywał. Co było dalej? Na końcu przyszła zgraja ziomków, którzy udają rockersów, ale z chęcią pójdą na dyskotekę. I wcale nie idą tam na podryw. O nie! Oni idą posłuchać muzyki! A potem chcą się bić. No i znajdują sobie jakiegoś frajera… Tak, to oni przypominali członków tych znanych zespołów. Tak. To byli oni. Jesteś w stanie sobie to wyobrazić? Bo ja nie…
Tak mniej więcej wyglądał każdy mój kontakt z „Hammer And Anvil” zespołu Pure Reason Revolution. Oczywiście złodziejstwo w muzyce (i ogólnie w sztuce) jest powszechne od dawien dawna. Nie ma w tym nic dziwnego. Kraść można jednak na wiele sposobów. A Pure Reason Revolution robi to kompletnie bez klasy. Nie lubię takiego podejścia do muzyki i jeśli powstaje ona według takich reguł, to zazwyczaj się do niej nie zbliżam. No chyba, że mnie ktoś do tego zmusi. Wszechstronne zapożyczenia unurzane w elektronicznej mgiełce są w ich wykonaniu odstręczające. Odrazę wzbudzają również obojnackie wokale. Niezdefiniowane, nawet nie nijakie. Podobnie sprawa ma się z gitarami. Inne elementy nie odstają od tego schematu. Obudź się, popatrz w lustro. Nie masz twarzy i nawet o tym nie wiesz.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Uporałem się z recenzją i skończyłem moją znajomość z tym albumem. O czym teraz piszemy?
2. Najgorszy moment: Pomysł by na złodziejstwie stylistycznym budować własną muzykę. Żadna nowość. Można być jednak złodziejem z klasą, ale można być też kiepskim rabusiem.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Polska dyskoteka. Kogo by tu skroić?
4. Skojarzenia muzyczne: Zrzynamy ze wszystkiego co jest na topie i co może zaprowadzić nas na listy przebojów!
5. Kontekst. Debiut Pure Reason Revolution nie okazał się aż takim chłamem jak „Hammer And Anvil”. Nie powala, ale też nie odrzuca.
6. Ciekawostka. Odsłuchy tego albumu wiązały się z cierpieniami. Panie, odsuń ode mnie ten kielich złej muzyki! Nawet ciekawostka ich nie uratuje!
7. Na dokładkę okładka. Można popatrzeć. To nie boli. W przeciwieństwie do muzyki.

04. Azbest: Pure Reason Revolution "Hammer and Anvil"

Pure Reason Revolution - Hammer and Anvil

Ocena: * * 1/2

Otwierający płytę „Fight Fire” ma sporo ognia i przyjemnie się go słucha. Aż przypomniały mi czasy młodości. A później to już tylko gorzej. Większość płyty jest nudna, na jedno kopyto, bez pomysłu ani nawet ciekawych melodii. Co gorsza stylistyka obrana przez zespół woła o pomstę do nieba.
Generalnie to rock wzbogacony solidną dawką elektroniki. Z przewagą electro. Gitary niby ciężkie, ale kompletnie bez czadu. Przypomina to zbiór niewydanych kawałków Smashing Pumpkins z czasów „Adore” czy Depeche Mode z „Ultry”. Tyle tylko, że nawet odrzuty Corgana z reguły prezentują wyższy poziom niż kompozycje Pure Reason Revolution. Ostrzejsze fragmenty jeszcze można przełknąć, ale gdy zespół zbłądzi w bardziej popowe rejony to już wyć mi się chciało.
Takie eksperymenty z brzmieniem były w modzie z 10-15 lat temu. Wtedy wydawały się świeże i nowatorskie. Teraz to koszmarny muzyczny skansen. Jak można było nagrać taką płytę w roku 2010? Chyba, że retro znów w modzie, ale się nie poznałem. Może tym razem na fali jest druga połowa lat dziewięćdziesiątych, a takie czerstwe granie to ostatni krzyk mody?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Fight Fire”
2. Najgorszy moment: Bolesne rozczarowanie gdy zdałem sobie sprawę, że „Over the Top” to jednak nie będzie cover Motorhead.
3. Analogia z innymi elementami kultury: poddaje partię
4. Skojarzenia muzyczne: „Adore” Smashing Pumpkins / „Ultra” „Depeche Mode” - oczywiście nie ten poziom
5. Kontekst: Materiał całkiem zgrabnie wpasuje się do OST z „Mortal Kombat 3” czy „Matrix 4”
6. Ciekawostka: ponoć Pure Reason Revolution przy pisaniu piosenek inspirowało się I i II Wojną Światową
7. Na dokładkę okładka: To główna siedziba ministerstwa prawdy?

04. Pippin: Pure Reason Revolution, "Hammer and Anvil"











Ocena * * *

Początek jest naprawdę mocny. Ostre gitary skrzyżowane z elektroniką i dość agresywny (pasujący w sumie do tytułu „Fight fire”) śpiew – poczułem się trochę jak w czasach największej popularności Primal Scream czy nawet Prodigy. Ale „Black mourning” trochę zmienia nastrój na łagodniejszy i wyznacza kierunek, który będzie najmocniej reprezentowany na tej płycie. Czyli kompozycje kojarzące się z późniejszym Depeche Mode, a jeszcze bardziej z tymi fragmentami „Machiny”, w których Smashing Pumpkins grał jak Depeche Mode. Nawet wysoki głos przypomina trochę Billy’ego Corgana, choć czasem uderza w zbyt wysokie rejestry, jak w początku „Patriarch”. Czyli jest mocno elektronicznie, czasem szybciej, czasem wolniej i zasadniczo dość melodyjnie. Zmienia się to pod koniec płyty. Przede wszystkim w „Blitzkrieg”. Utwór rozpoczynają półminutowe sample ludzkich rozmów, a potem wchodzi niemal czyste instrumentalne techno, chociaż ową udrękę stara się mniej więcej w połowie nagrania nieco umilić dość ładny, spokojny fragment śpiewany z dźwiękami fortepianu.
O Pure Reason Revolution pisano, że to nowoczesny rock progresywny, ale na tej płycie cechę ową mogę z pełnym przekonaniem odnaleźć tylko w „Open insurrection”, które ma i długi nastrojowy wstęp (i takież zakończenie) i kilka wyraźnie odstających od reszty albumu pomysłów, które czynią tę kompozycję chyba najciekawszą na całym „Hammer and anvil”, chociaż powtarzający się fragment wokalny mógłby być ciut krótszy.
Generalnie można posłuchać, ale większych rewelacji tu nie znajduję. A może takie właśnie jest brzmienie dnia dzisiejszego, tylko ja już zdziadziałem do reszty?

1. Najlepszy moment – jednak „Fight fire”, naprawdę mocne otwarcie
2. Najgorszy moment – techno w „Blitzkrieg”. Uszy bolą.
3. Analogia z innymi elementami kultury – część tekstów na albumie inspirowana jest historiami obu wojen światowych, ale nie powiem z czystym sumieniem, że muzyka kojarzy mi się z militarnym szaleństwem.
4. Skojarzenia muzyczne – cała tradycja mocnego elektronicznego rocka.
5. Kontekst – jeśli nie wsłuchiwać się zbytnio w teksty, cała ta muzyka brzmi jak ścieżka do szybkiego, szalonego życia, w którym na wszystko brakuje ci czasu.
6. Ciekawostka – ewentualne nawiązania do Depeche Mode mi nie przeszkadzają, ale powracający motyw z „Over the top” to trochę przesada, brzmi jak żywcem wyjęty z „World in my eyes”.
7. Na dokładkę okładka – jakby odhumanizowane blokowisko. Znów mogę przyznać, że ładnie mi współgra z zawartością płyty.