niedziela, 22 lutego 2015

90. pilot kameleon: Queen, A Kind Of Magic


***-

Lata osiemdziesiąte w dorobku Queen wyraźnie ustępują dokonaniom ze wcześniejszej dekady. Z wielowymiarowej kapeli przeistoczyli się w typowy zespół ejtisowy. No dobra, prawie typowy... Docenić należy chęć zmian i przystosowywanie się do innej rzeczywistości, ale niestety wraz z tą metamorfozą coś wartościowego zniknęło. Były genialne hity, był sceniczny szoł i porywające koncerty, ale płyty przestały mieć równy, wysoki poziom, a stały się zbiorem kawałków, z kilkoma hitami na krążek. Popularność natomiast nadal była wysoka, więc powodów do stresu raczej nie było. Era wideoklipów też zrobiła swoje.
A Kind Of Magic jest właśnie taką płytą typową dla Queen lat osiemdziesiątych. Po mieliźnie w postaci Hot Space zespół machnął przyzwoite The Works i po kolejnych dwóch latach dorzucił omawiany materiał. A jest to płyta nierówna, płyta z brzemieniem soundtracku i niestety kolejny przeciętny, jak na ten zespół, materiał. Jasne, o takich hitach w stylu Queen nikt inny nie mógł marzyć, ale wszystko to wtopione jest w dużą ilość kiepskiego grania. Przykłady? One Year Of Love z saxem na miarę najwspanialszego niemieckiego pornosa. Należy zauważyć, że panowie bardzo musieli cenić dorobek George'a Michaela, bo Pain Is So Close to Pleasure jest niebezpiecznie blisko tej stylistyki. Kto wie, może jakieś relacje na linii Freddie George? Tego typu kawałki ciągną materiał w dół. Oczywiście są też kozackie rzeczy, jak tytulak, One Vision, czy Who Wants to Live Forever (Znasz odpowiedź na to pytanie? Ja znam. Mick Jagger chciałby żyć wiecznie). To jednak trochę mało, bo to wszystko jednak się nie bilansuje tak jak powinno.
Równowaga w zespole wróci w momencie, kiedy historia będzie mieć się ku końcowi, czyli na wysokości 1991 roku.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Hity.
2. Najgorszy moment: Nie hity.
3. Analogia z innymi elementami kultury: AIDS. HIV.
4. Skojarzenia muzyczne: Queen.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nieśmiertelnego. Machnij całość, proszę!
6. Ciekawostka: Wczoraj byłem na koncercie Queen + Adam Lambert. Miałem nawet wplatać fragment relacji o tym wydarzeniu do recenzji, ale wyszło inaczej. Dlaczego? Kiedyś Wam opowiem.
7. Na dokładkę okładka: Zawsze lubili mieć siebie na okładce. Czasami wychodziło, tutaj niekoniecznie.

90. Pippin: Queen, A Kind of Magic


Ocena: * * * 1/2

Gdy byłem dzieciakiem i znałem trzy utwory Queen na krzyż (załóżmy, że były to ”Radio Ga Ga”, „I want to break free” i „A kind of magic”, doznałem niemałego rozbawienia, czytając list w jakimś piśmie muzycznym lub młodzieżowym. Autor pisał mianowicie, że poszukuje na wymianę płyt zespołów hardrockowych – Deep Purple, Queen, Budgie i coś tam jeszcze. Budgie nie znałem, Deep Purple jak najbardziej kojarzyłem, ale Queen? Jaki hardrock, co to za głupie żarty? Przecież Queen to taki melodyjny poprock z syntezatorami. Nabrałem zatem własnego zdania o wiedzy i zorientowaniu autora listu i wróciłem do swoich zajęć.

Musiało minąć kilka lat, zanim zrozumiałem, że pod względem stylistyki były co najmniej dwa Queeny. Ten bardziej hardrockowy z lat siedemdziesiątych i ten bardziej komercyjny z następnej dekady. Plus jeszcze wybryk w postaci „Innuendo”. Z płyt „drugiego Queen” „A Kind of Magic” jest chyba najlepsze – kompozycje są ciekawsze, a aranżacje bardziej wyrafinowane niż na poprzednich dwóch, dość kiepskich, płytach.
Musiało minąć kolejne kilka lat, zanim zrozumiałem, że Queen był jednak jeden. I że w jakie stylistyczne rejony by nie brnął, cechy charakterystyczne miał zawsze te same. I to, może i popowo-plastikowe, „A Kind of Magic” wszystkie te cechy posiada. Bo „One vision” ma porządny riff, utwór tytułowy charakterystyczne wielogłosy i harmonie wokalne, „Who wants to live forever” natchnioną solówkę gitarową Briana, bo „Princes of the Universe” to wiązanka kilku wątków i zmieniających się tematów, niczym na „Nocy w operze”, a „Friends will be friends” to na pewno nie jest poziom „We are the champions”, ale należy do tego samego podgatunku stadionowych hymnów. Queen nie zmieniał ducha, zmieniał tylko środki wyrazu. Jasne, pomysły miewał lepsze i gorsze. Na tej płycie stoi pośrodku. Są wzloty („Who wants to live forever”), są utwory co najmniej dobre (tytułowy), są przeciętne („One vision”), są i słabe. Najbardziej przeszkadza nie słabość kompozycji, tylko dyskotekowo-popowe aranżacje. Ale cóż poradzisz, takie były czasy, a chłopaki nie zamierzali ignorować nowinek i popularnych brzmień.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nagła zmiana wokalisty, czyli kontrast między pierwszą a drugą zwrotką „Who wants to live forever”.
2. Najgorszy moment: „Don't lose your head”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „One vision” z jakże znajomym wersem „I had a dream” nawiązuje do przemówień i poglądów Martina Luthera Kinga.
4. Skojarzenia muzyczne: Przede wszystkim Queen, a oprócz tego MTV i hity lat osiemdziesiątych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wiecie, nic specjalnego – obcinanie głów w podziemnym garażu, ganianie po szkockich łąkach, Sean Connery z wąsami.
6. Ciekawostka: Gdy byłem mały, ale kojarzyłem już coś tam z języków angielskiego i niemieckiego, byłem przekonany, że tytuł tego albumu oznacza „magiczne dziecko”.
7. Na dokładkę okładka: Wszystko fajne i śmieszne, ale najbardziej Freddie, który jako żywo przypomina Jacka Cygana.

90. Basik: Queen, "A Kind of Magic"

Queen - A Kind of Magic

Ocena: * * * 1/2

Osiemdziesiona nie była litościwa dla klasycznego rocka. Długowłosym gwiazdom z ubiegłej dekady albo nie udało się przetrwać, albo też zachować twarzy w obliczu ofensywy syntezatorów, glamu i pośladków George’a Michaela. Nawet tym największym jak David Bowie zdarzyły się nagrać albumy przykre lub bardzo przykre. I dobrze, że tak się stało. Muzycy zrobili miejsce, przewietrzyli środowisko i wrócili (lub nie) w latach 90 z nowymi siłami. To już oczywiście inna historia.
Dzisiaj zostajemy w tych „okropnych” latach 80. Przypadku Queen ‘80 nie da się generalizować według powyższego wzorca. Owszem nagrali głupawego „Flasha Gordona” i nikczemne „Hot Space”. Ale to właśnie na żałosnym „Hot Space” jest „Under Pressure” a temat z Flasza zna każdy. Gigantyczna część przebojów zespołu pochodzi z epoki osiemdziesiątej. „Radio Gaga”? „I Want it All”? „The Invisible Man”?, „Another One Bites a Dust”?, „I Want to Break Free”? Jeszcze? Jestem w stanie wyobrazić sobie, że wiele osób utożsamia zespół Freddiego bardziej z tamtą dekadą niż latami 70.
Problemem z albumami Queen z czasu syntezatorów jest jeden. Te płyty są po prostu nierówne. Na szczęście w różnych proporcjach. Zdecydowanie bez wstydu obok „The Game” (choć ten stoi jedną nogą w 1979 roku) można polecić „A Kind of Magic”. Ten album wygrywa lata osiemdziesiąte ilością świetnych numerów, z których połowę zna właściwie każdy średniozaawansowany słuchacz radia. Hardrockowy rozpierdalacz - „One Vision”, queenowski hymn - „Friends Will Be Friends”, ballada - „Who Wants to Live Forever” czy utwór tytułowy z chwytliwą, kołyszącą linią basu. Z drugiej strony gdyby przyjrzeć się “A Kind of Magic” szerzej, obcujemy z dziwną mieszanką popu i momentami naprawdę ciężkiego rocka. Syntetyczny „Don’t Loose Your Head” to właściwie jakiś proto-rave a zaraz za nim wjeżdża potężny i kucowaty „Princes of the Universe”. Ja lubię ten rozrzut, ale nie wszystkim to jednak podejdzie. Szczególnie, że produkcja albumu (ten werbel…) jest typowa jak na owe czasy i nie zachęca (choć trzeba przyznać, że remaster na czterdziestolecie jest całkiem soczysty).
„A Kind Of Magic” to taka mieszanka „zła koniecznego”, kompromisu z estetyką lat osiemdziesiątych i dużą dawką bardzo dobrego materiału. O tym, że zespół w okresie wydania płyty był u szczytu formy, popularności i brzmiał zupełnie rockowo najlepiej świadczą bardzo obficie udokumentowane koncerty z legendarnym „Live At Wembley” na czele. Była to ostatnia ich trasa koncertowa, choć nie ostatnie ważne osiągnięcie zespołu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Princes of the Universe”. Jestę kucę.
2. Najgorszy moment: „Pain Is So Close to Pleasure”
3. Analogia z innymi elementami kultury: smażony kurczak w „One Vision”
4. Skojarzenia muzyczne: Moi ulubieni folołersi: Electric Six. (Poza tym Eazy-E).
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nie wspominam, że „A Kind of Magic” to soundtrack do filmu „Highlander” vel „Nieśmiertelny góral” z Szogunem i Bondem w rolach głównych. Po pierwsze, że film debilny (acz ekstremalnie i niezamierzenie śmieszny!) , po drugie muzyka – poza samplami – kompletnie oderwana od obrazu.
6. Ciekawostka: Christopher Lambert nigdy nie śpiewał w Queen. Generalnie słabo wychodzi mu mówienie, a co dopiero śpiewanie. Adam Lambert za to śpiewa w Queen. Wal się, Brian.
7. Na dokładkę okładka: Postacie z teledysku, który pamiętam mgliście z dzieciństwa. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, aby wrzucić tu Kurgana.

90. Azbest: Queen, "A Kind of Magic"


**1/2

1986 - cóż to był za rok... Kometa Halleya ponownie pojawiła się na niebie. I choć postęp cywilizacji sprawił, że trudniej ją było dostrzec, jak zawsze wielu widziało w niej znak. Jedni pomyślny, inni złowróżbny. I rzeczywiście sporo się wówczas działo. Slayer wydał "Reign in Blood", Sonic Youth "EVOL". Bliżej nas zadebiutowali (w pewnym sensie) Siekiera i Lech Janerka. A tymczasem w Anglii...
Queen byli u szczytu sławy. Zaledwie rok wcześniej zabłysnęli euforycznie przyjętym koncertem na Live Aid. Powszechna jest opinia, że to oni tego dnia najbardziej porwali publiczność. A trzeba pamiętać, że zgromadziła się tam śmietanka ówczesnej muzyki pop. Daje to pojęcie o formie zespołu i jego możliwościach. Tak jak i może nasuwać przypuszczenia odnośnie zawartości kolejnego albumu. I faktycznie – archetypiczny stadionowy pop-rock w zawodowym wydaniu. Materiał różnorodny – znajdzie się i coś do pomachania głową („Princes of the Universe”), coś ckliwego do ochłonięcia („One Year of Love”), idealny podkład do wzniesienia zapalniczki („Friends Will Be Friends”) itd. Oczywiście kompozycje są na tyle uproszczone by nawet najmniej uważny słuchacz na stadionie nie miał okazji się pogubić. By dodać płycie rockowego sznytu bogato okraszono ją nachalnymi i nieciekawymi solówkami gitarowymi. A czy muszę wspominać o gładkiej i modnej produkcji?
Jak można się spodziewać, prawie trzy dekady później płyta nie za bardzo się broni. Piosenki pomyślane jako podkład pod grę świateł i popisy wokalisty słuchane w domowym zaciszu wydają się nie na miejscu. Oczywiście jest porywający „One Vision” czy całkiem interesujący utwór tytułowy, ale nie są w stanie usprawiedliwić słuchania całego albumu. W dodatku, pod względem brzmienia płyta się brzydko zestarzała (zwłaszcza perkusja kłuje w uszy) – plastik w międzyczasie wyszedł z mody.
1986 - cóż to był za rok... Kometa Halleya ponownie pojawiła się na niebie. I choć postęp cywilizacji sprawił, że trudniej ją było dostrzec, jak zawsze wielu widziało w niej znak. Jedni pomyślny, inni złowróżbny. I rzeczywiście sporo się wówczas działo. Rozpadło się Black Flag, pojawił się pierwszy wirus komputerowy, niefortunnie wystartował "Challenger". Bliżej nas zastrzelono Olofa Palme i miała miejsce katastrofa w Czarnobylu. No i swoją premierę miała dwunasta płyta Queen "A Kind of Magic"...
Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: "One Vision" 
2. Najgorszy moment: mimo dużej konkurencji bezkonkurencyjny pozostaje "Gimme the Prize" 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jakoś nie miałem jeszcze okazji wspomnieć o znakomicie przerobionym przez Laibach "One Vision". 
4. Skojarzenia muzyczne: "Princes of the Universe" przywodzi mi na myśl dokonania Manowar. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zapewne golenie nóg, ale nie porwała mnie na tyle bym miał ochotę sprawdzać. 
6. Ciekawostka: Fanem Queen był Kurt Cobain. W swoim ostatnim dziele zacytował nawet fragment "Gimme the Prize" ("It's better to burn out than to fade away!"). 
7. Na dokładkę okładka: Żółte i pomarańczowe garniaki – eighties!.