Ocena: * * 1/2
Podobnież w wymowie zespół HTRK to żaden tam „ejcztierkej”, tylko „Hate Rock”. Ba, wcześniej nawet przez chwilę nazywali się po prostu Hate Rock Trio. Nazwa dość buńczuczna, ale raczej z tych, co to intrygują, a nie odpychają. Nasi bohaterowie pochodzą z Australii, grają od niespełna dziesięciu lat, a ich debiutancki album realizował sam Ronald S. Howard, którego zasług dla naszego bloga przypominać nie trzeba. „Work (work work)” to ich druga płyta, jednak od pierwszej dzieli ją sporo – tak muzycznie (niemal całkowite wyeliminowanie gitary), jak i personalnie (samobójcza śmierć basisty, Seana Stewarta).
I tak to właśnie z debiutu, gdzie doszukiwano się wpływów stylów noise i shoegaze przeszliśmy do albumu, który zawiera głównie syntetyczny, elektroniczny pop. Rządzą tu instrumenty klawiszowe, monotonne pochody basu i automatyczna pewnie perkusja. Chociaż nie, rządzi tu co innego – swoiste deja vu, wrażenie, że Australijczycy przez ostatnie trzydzieści lat siedzieli gdzieś w cieniu Ayers Rock i sądzą, że brzmienia z lat osiemdziesiątych ciągle są w modzie. Cóż, nawet jeśli tak nie jest, takie muzyczne wycieczki w przeszłość często mogą być źródłem przeżycia miłego, nostalgicznego i trochę zapomnianego. Tym razem jednak przeliczymy się. Zamiast wszechobecnego niepokojącego chłodu mamy nudę, zamiast mrocznego basu bas nijako dudniący, a wokalistka chwilami wyobraża sobie, że jest czy to Elizabeth Fraser, czy to Anją Huwe, ale cóż – nie jest.
Można trafić na miłe fragmenty, pejzaże wspominające czasy świetności zimnej fali. Ale są to zaiste tylko nieliczne fragmenty. Cała płyta nudzi i usypia swą monotonią.
Podobnież w wymowie zespół HTRK to żaden tam „ejcztierkej”, tylko „Hate Rock”. Ba, wcześniej nawet przez chwilę nazywali się po prostu Hate Rock Trio. Nazwa dość buńczuczna, ale raczej z tych, co to intrygują, a nie odpychają. Nasi bohaterowie pochodzą z Australii, grają od niespełna dziesięciu lat, a ich debiutancki album realizował sam Ronald S. Howard, którego zasług dla naszego bloga przypominać nie trzeba. „Work (work work)” to ich druga płyta, jednak od pierwszej dzieli ją sporo – tak muzycznie (niemal całkowite wyeliminowanie gitary), jak i personalnie (samobójcza śmierć basisty, Seana Stewarta).
I tak to właśnie z debiutu, gdzie doszukiwano się wpływów stylów noise i shoegaze przeszliśmy do albumu, który zawiera głównie syntetyczny, elektroniczny pop. Rządzą tu instrumenty klawiszowe, monotonne pochody basu i automatyczna pewnie perkusja. Chociaż nie, rządzi tu co innego – swoiste deja vu, wrażenie, że Australijczycy przez ostatnie trzydzieści lat siedzieli gdzieś w cieniu Ayers Rock i sądzą, że brzmienia z lat osiemdziesiątych ciągle są w modzie. Cóż, nawet jeśli tak nie jest, takie muzyczne wycieczki w przeszłość często mogą być źródłem przeżycia miłego, nostalgicznego i trochę zapomnianego. Tym razem jednak przeliczymy się. Zamiast wszechobecnego niepokojącego chłodu mamy nudę, zamiast mrocznego basu bas nijako dudniący, a wokalistka chwilami wyobraża sobie, że jest czy to Elizabeth Fraser, czy to Anją Huwe, ale cóż – nie jest.
Można trafić na miłe fragmenty, pejzaże wspominające czasy świetności zimnej fali. Ale są to zaiste tylko nieliczne fragmenty. Cała płyta nudzi i usypia swą monotonią.
1. Najlepszy moment: Wstęp do „Love Triangle”
2. Najgorszy moment: Gadki z niemieckiego sekstelefonu w „Ice Eyes Eis”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł utworu „Synthetik” jakże pięknie odnosi muzykę z tej płyty do całej plejady innych sztucznych i bezdusznych tworów z różnych dziedzin ziemskiego życia.
4. Skojarzenia muzyczne: Trochę starego 4AD, trochę elektronicznego popu z lat osiemdziesiątych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Zamknij oczy i licz barany.
6. Ciekawostka: W początkach działalności zespół twierdził, że jedną z głównych inspiracji są dla nich filmy Davida Lyncha.
7. Na dokładkę okładka: Litery i jakaś tkanina(?) w tle. O czym tu pisać?