Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HTRK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HTRK. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 października 2011

12. Pippin: HTRK, Work (work, work)














Ocena: * * 1/2

Podobnież w wymowie zespół HTRK to żaden tam „ejcztierkej”, tylko „Hate Rock”. Ba, wcześniej nawet przez chwilę nazywali się po prostu Hate Rock Trio. Nazwa dość buńczuczna, ale raczej z tych, co to intrygują, a nie odpychają. Nasi bohaterowie pochodzą z Australii, grają od niespełna dziesięciu lat, a ich debiutancki album realizował sam Ronald S. Howard, którego zasług dla naszego bloga przypominać nie trzeba. „Work (work work)” to ich druga płyta, jednak od pierwszej dzieli ją sporo – tak muzycznie (niemal całkowite wyeliminowanie gitary), jak i personalnie (samobójcza śmierć basisty, Seana Stewarta).
I tak to właśnie z debiutu, gdzie doszukiwano się wpływów stylów noise i shoegaze przeszliśmy do albumu, który zawiera głównie syntetyczny, elektroniczny pop. Rządzą tu instrumenty klawiszowe, monotonne pochody basu i automatyczna pewnie perkusja. Chociaż nie, rządzi tu co innego – swoiste deja vu, wrażenie, że Australijczycy przez ostatnie trzydzieści lat siedzieli gdzieś w cieniu Ayers Rock i sądzą, że brzmienia z lat osiemdziesiątych ciągle są w modzie. Cóż, nawet jeśli tak nie jest, takie muzyczne wycieczki w przeszłość często mogą być źródłem przeżycia miłego, nostalgicznego i trochę zapomnianego. Tym razem jednak przeliczymy się. Zamiast wszechobecnego niepokojącego chłodu mamy nudę, zamiast mrocznego basu bas nijako dudniący, a wokalistka chwilami wyobraża sobie, że jest czy to Elizabeth Fraser, czy to Anją Huwe, ale cóż – nie jest.
Można trafić na miłe fragmenty, pejzaże wspominające czasy świetności zimnej fali. Ale są to zaiste tylko nieliczne fragmenty. Cała płyta nudzi i usypia swą monotonią.

1. Najlepszy moment: Wstęp do „Love Triangle”
2. Najgorszy moment: Gadki z niemieckiego sekstelefonu w „Ice Eyes Eis”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tytuł utworu „Synthetik” jakże pięknie odnosi muzykę z tej płyty do całej plejady innych sztucznych i bezdusznych tworów z różnych dziedzin ziemskiego życia.
4. Skojarzenia muzyczne: Trochę starego 4AD, trochę elektronicznego popu z lat osiemdziesiątych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Zamknij oczy i licz barany.
6. Ciekawostka: W początkach działalności zespół twierdził, że jedną z głównych inspiracji są dla nich filmy Davida Lyncha.
7. Na dokładkę okładka: Litery i jakaś tkanina(?) w tle. O czym tu pisać?

12. pilot kameleon: HTRK, Work (work, work)


Ocena: **1/2

Bardzo zwiewnie i eterycznie prezentuje się „Work (work, work)”, drugi album Australijczyków z HTRK. Zawartość sprowadza się do niezwykle stonowanej i eleganckiej do bólu elektroniki, która swoją obecnością nie przeszkadza słuchaczowi oraz wprost idealnie sprawdza się w roli eleganckiego tła. Delikatne, minimalistyczne podkłady, kobiecy wokal, czasem jakiś dyskretny zgrzyt. Konkretne zarzuty? Proszę bardzo. Najbardziej bolesne są fragmenty budzące skojarzenia z dorobkiem… Enigmy. Brr… Można też porównywać niektóre utwory do twórczości Depeche Mode z okresu „Exciter”. Analogie do muzyki Brytyjczyków wypadają niestety niekorzystnie dla HTRK. Są wyjątki od tej reguły. „Eat Yr Heart” budzi skojarzenia z Cocteau Twins, ale w tym wypadku kompozycja broni się na całej długości. Na „Work (work, work)” brakuje jednak iskry, która z materiału przeciętnego pozwoliłaby przenieść muzykę o jeden poziom wyżej. Czegoś, czego można doświadczyć słuchając „Marry Me Tonight”, pierwszej płyty tego zespołu. Jest tam więcej nerwu, dysonanse pojawiają się w większej ilości, muzyka z tamtego albumu nie nudzi. Może to nieoceniony Rowland S. Howard swoją producencką kuratelą sprawił, że debiutancki album jest bardziej intrygujący? A może obecność Seana Stewarda, który na własne życzenie nie dożył czasów drugiej płyty?
Jest jednak jeszcze druga strona medalu. Osobiście nie przepadam za muzyką, jaka wypełnia „Work (work, work)”. Nie jest mnie w stanie zirytować, nie jest mnie w stanie również zahipnotyzować. Pozostawia mnie obojętnym. Nie ma nic gorszego od takiego stanu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Eat Yr Heart”.
2. Najgorszy moment: Bezbarwna powłoka pokrywająca właściwie wszystkie utwory na płycie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Udawana i spokojna rzeczywistość w szklanym biurowcu na 76 piętrze.
4. Skojarzenia muzyczne: Depeche Mode i różne triphopy.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: eleganckiego biura. Tfu…
6. Ciekawostka. W ubiegłym tygodniu formacja zagrała koncert w Krakowie. Kolejny zbieg okoliczności.
7. Na dokładkę okładka. Co to? Włosy? Materiał? Farba na płótnie?

12. Basik: HTRK, "Work (work, work)"

HTRK - Work (work, work)

Ocena: * * * 1/2

Pomiędzy debiutem „Marry Me Tonight” a drugim albumem HTRK istnieje dwuletnia przerwa. Można powiedzieć, że nie jest to tak długi okres czasu, ale biorąc pod uwagę samobójczą śmierć Seana Stewarta w tym czasie, można spodziewać się sporych zmian stylistycznych, skoro zespół postanowił kontynuować działalność w duecie.
Na pierwszy rzut ucha drastycznych zmian nie ma. Druga płyta Hate Rock to nadal cholernie nastrojowa muzyka o odcieniach od ponurego do depresyjnego. Z kolejnymi podejściami jednak różnice widać wyraźniej. Paleta barw staje się jakby węższa i pasmo przesuwa się w stronę intensywnego mroku. Od strony muzycznej niby podobnie – minimalistyczna elektronika z okolic Suicide, lecz tym razem zrobiło się jeszcze bardziej… hmm… oszczędnie. Dynamika utworów spadła, zniknęły właściwie shoegaze’owe tła i sprzężenia, zniknęła ta specyficzna drapieżność. Czy to źle, skoro ta muzyka nadal podskórnie pociąga? Duetowi udało się wykreować tu niezwykle ambiwalentną, ale sugestywną atmosferę: z jednej strony duszną i przytłaczającą („Bendin’”), a z drugiej zimną jak lód („Body Double”). Szkoda tylko, że za wciągającą warstwą instrumentalną nie poszły teksty, które w dużej części sprawiają wrażenie napisanych z poziomu emocjonalnego nastolatki. Czepiam się, ale przy takim minimalizmie muzycznym teksty wychodzą na plan pierwszy i nie sposób ich zignorować. Sprawę trochę ratuje hipnotyzujący głos Jonnine Standish, w którym utonąć łatwo, a z takiej perspektywy tego, co na wierzchu już nie widać.
Wydaję mi się, że nie ma co spoglądać na „Work (work, work)” poprzez debiut. Tak jak na początku oba albumy wydawały mi się podobne, teraz widzę więcej różnic między nimi. Są inne, ale tak samo dobre. Cieszę się, że zespół, pomimo istotnych strat kadrowych zdecydował się nagrać kolejny album.

1. Najlepszy moment: „Eat YR Heart”
2. Najgorszy moment: „Eyes Ice Eis” i te żenujące gadki po niemiecku z reklamy seks telefonu czy czegoś tam podobnego.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Legenda fascynatów zjawisk paranormalnych czyli trójkąt bermudzki jako analogia trójkąta miłosnego. Nawet fajne porównanie, ale już tekst „He on she on me, me on she on he(…)” itd. to już trochę jest śmieszne. Co to jest? Bo mi się to kojarzy z ciastem np. przekładańcem albo makowcem (był taki dobry dowcip o makowcu, ale to już inna historia).
4. Skojarzenia muzyczne: Suicide, Massive Attack
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Do bezmyślnego gapienia się w sufit i przeżywania morfologii zarysowań tynku na styku płyt gipsowo-kartonowych.
6. Ciekawostka: Jak do tej pory 25% recenzji na „67. milach” traktuje o zespołach których ktoś z ważnych członków już nie żyje. Jeśli jesteś muzykiem i nie żyjesz to masz szansę jedną na cztery, ze o Tobie napiszemy!
7. Na dokładkę okładka: Zbyt grzeczna i estetyczna jak na treści które niesie.

12. Azbest: HTRK "Work (work, work)"

HTRK - Work (work, work)

Ocena: * * 1/2

Z zespołem zetknąłem się przy okazji ich debiutu "Marry Me Tonight". Do sięgnięcia zachęciła mnie osoba producenta - Rowland S. Howard we własnej osobie. Wtedy grali transowy post-punk z dawką syntezatorów i lekkimi dubowymi naleciałościami. Przyjemne to było. Na tyle, że rzuciłem się na "Work (work, work)" jak wilk na owieczkę. Jak się okazało niesłusznie.
Nazwa grupy - HTRK (Hate Rock Trio) teraz wprowadza już tylko w błąd. Ani trio, ani rock ani nawet łuta nienawiści. Gitar za grosz – na płycie rządzą syntezatory. Na dobra sprawę ta wolta stylistyczna nie jest aż tak dziwna. Brak gitar można wytłumaczyć zawirowaniami personalnymi (stracili gitarzystę - dosłownie). W dodatku zespół od dawna przyznawał się do swej atencji względem wiecznie żywych klasyków z Suicide. Tyle tylko, że nowojorczycy nie brzmieli tak syntetycznie. No i nie byli tak nudni.
Oparte na elektronice kawałki są powolne, chłodne i w zamierzeniu nastrojowe. Koncept ciekawy lecz nie wypaliła realizacja. Kompozycje są zbyt monotonne – zamiast wprowadzić słuchacza w trans raczej wywołują znużenie. Co gorsza bas jest nieciekawy a bity drętwe – całość brzmi zanadto sztucznie. Płyty nie ratuje pobrzmiewające jeszcze tu i ówdzie odrobiny dubu. W wykonaniu HTRK jest zimny i kompletnie oderwany od swoich jamajskich korzeni.
Żeby nie być takim negatywnym wypada zakończyć w bardziej pozytywnym tonie. Mimo wszystko zespół ma przed sobą przyszłość. Dostrzegam w tyn albumie spory potencjał na dokonanie przełomu w niefarmakologicznym leczeniu bezsenności.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: cokolwiek – płyta jest na tyle równa, że nic się nie wyróżnia.
2. Najgorszy moment: cokolwiek – płyta jest na tyle równa, że nic nie odstaje.
3. Analogia z innymi element kultury: nie zauważyłem.
4. Skojarzenia muzyczne: "Alternative Tribute to Jean Michel Jarre".
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ridley Scott planuje drugą część Blade Runnera. Jeśli Vangelis będzie zbyt zajęty...
6. Ciekawostka: Zachodzę w głowę czy samobójstwo gitarzysty (fana Suicide - nomen omen) miało wpływ na kształt nowego materiału czy wręcz przeciwnie.
7. Na dokładkę okładka: Zespół już nie raz stosował ten patent, ale tym razem wypada blado... Przestroga dla potencjalnego słuchacza?