piątek, 31 maja 2013

54. Azbest: My Chemical Romance "The Black Parade"

My Chemical Romance - The Black Parade
Ocena: * 1/2

Dwa lata temu z jakiejś tam okazji Teraz Rock na swoich łamach umieścił listę 100 płyt wszechczasów. Dobór jak to u nich bywa do bólu przewidywalny. Ale to nie ich będę się dzisiaj czepiał. Wspominam jednak o nich nieprzypadkowo - na ich listę wślizgnęło się (może nie wnikajmy dlaczego - sabotaż, pomyłka czy chęć uniknięcia oskarżeń o kult konserwy) również kilka (aż 5 chyba!) płyt nagranych już w wieku XXI. A jedną z tych wyróżnionych pozycji było właśnie "The Black Parade" autorstwa My Chemical Romance. Znając linię programową pisma nie robiłem sobie wielkich nadziei na pozytywne wrażenia po kontakcie z tą płytą. I jak się okazało słusznie.
I czym uraczyli mnie panowie z zespołu o nazwie dłuższej niż ustawa przewiduje? Uwaga! Pop-punkowcy postanowili uszczęśliwić świat czymś (w swoim mniemaniu przynajmniej) nietuzinkowym - nagrać rock-operę! Powstać miał koncept album w stylu późnego Pink Floyd rozbudowany brzmieniowo niczym płyty Queen. Niestety na wielkich planach kończy się wielkość tej płyty. Podebranie Green Day pomysłu (co im chodziło po głowie - naprawdę myśleli, że nikt nie doszuka się analogii z "American Idiot"?) i producenta (stały podwykonawca tychże - Rob Cavallo) jakoś nie wpłynęło pozytywnie na oryginalność płyty. Również samo sendo projektu rzeczony koncept – historia o młodzieńcu, który sczezł w szpitalu w wieku młodym okazuje się melodramatyczna, pretensjonalna i wysilona. Drugie „The Wall” im wyszło. Nawet brzmieniowo nie ma szału. Nie udało się w sensowny sposób rozwinąć brzmienia zespołu. Z rzadka (i nie są zbyt wyeksponowane) pojawiają się jakieś ozdobniki w rodzaju dęciaków czy partii fortepianu. Co gorsza pasują do tej muzyczki jak przysłowiowa pięść do równie przysłowiowego nosa. Całość ma naturalność i powab plastiku, i wygładzono ja na tyle by ucho nie miało się na czym zawiesić – bezpieczna muzyka.
Nie wątpię, że płyta może się komuś spodobać – mało tu charakteru, ale jest względnie poprawna. Na ich nieszczęście udało się w tej płycie zawrzeć prawie wszystko czego nie cierpię w muzyce. Ale wszystko dobre co się dobrze kończy – w tym roku dali sobie spokój. Szkoda, że aż po pięciu (chyba) płytach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kiedy zapominają, że nagrywają DZIEŁO i grają proste melodyjne partie.
2. Najgorszy moment: Nie będę milczał - cała reszta.
3. Analogia z innymi element kultury: Chciałoby się rzec, że Tybetańska Księga Umarłych, ale nie czytałem.
4. Skojarzenia muzyczne: Green Day, Queen, późne Pink Floyd.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: W terminalnym stadium raka byłbym tak znieczulony lekami, że pewnie zniósłbym tę płytę bezboleśnie.
6. Ciekawostka: Zespół miał stabilny skład, ale z jednym wyjątkiem - perkusistów przewinęło się chyba pięciu. Celowe nawiązanie do klasyków ze Spinal Tap?
7. Na dokładkę okładka: Okładka nawet, nawet.

54. pilot kameleon: My Chemical Romance, The Black Parade


Epoka, profesorze, epoka! Nie zna pan spółczesnego pokolenia. Głębokie przemiany. Wielka rewolucja obyczajowa, ten wiatr, który burzy, podziemne wstrząsy, a my na nich. Epoka! Wszystko trzeba przebudować od nowa!

Witold Gombrowicz, Ferdydurke, Kraków 1998, s. 110.


Ocena: *1/5

Włączasz płytę. Słuchasz. Próbujesz słuchać. I nie wiesz. Nie rozumiesz. Boisz się i wstydzisz jednocześnie. Żeby tylko nikt nie przyszedł, bo jak się wytłumaczysz? Nie masz przecież trzynastu lat. A tekstu jak nie było tak nie ma.
Jaka obecnie jest kondycja współczesnej mainstreamowej muzyki rockowej? Przykład zespołu My Chemical Romance pokazuje, że tragiczna. Oficjalny nurt propagowany przez polską prasę muzyczną, internety, a swego czasu i telewizje muzyczne jest jednak bardziej radosny, gdyż ustawia ten zespół jako jeden z jaśniejszych punktów współczesnej muzyki rockowej. Na świecie też się to sprzedaje. Ludzie na koncerty chodzą i znikąd się nie wzięło, więc dotyczy to nie tylko naszego poletka. Niegrzeczni, wytatułowani chłopcy z kolorowymi czuprynami w swój image chłoną wszystko co nieuporządkowane. I fajnie, przecież to norma. Mniej fajnie jest podczas kontaktu z muzyką.
Pierwsze uderzenie. Wstęp niczym z The Wall Pink Floydów. Jest tak podobnie, żem pomyślał, iż to cytat. Potem wskakuje mocno podbite poppunkowe granie w stylu późniejszego Green Day (American Idiot). Do tego dochodzą fragmenty wyraźnie inspirowane zespołem Queen. I tak przez całą nieszczęśliwą płytę. Do tego wściekły wokal, agresywne nawalanie w gitary, gdzie trzeba podbicie patosem, zgrabne przejścia pomiędzy utworami. Przebojowości wielkiej też w tym nie ma, kompozycje nie zostają w pamięci. Okazuje się, że pierwsze uderzenie jest jedynym. I nie jest uderzeniem, tylko jakimś mało woniejącym pierdem. I co z tym fantem zrobić? Ignorować chyba. Ocena wydaje się zatem oczywista. A 1/5 punktu dorzucam za to, że w marcu tego roku się rozpadli.
Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że ktokolwiek, kto poważnie interesuje się muzyką rockową może docenić taką muzykę. Nie potrafię sobie wyobrazić takiej sytuacji, kiedy ten album może być porównywany do klasyki sprzed dwóch, trzech dekad. A co jeśli zaczynasz swoją przygodę od takiej muzyki? Wiadomo, każdy kiedyś zaczynał. Cóż, trzeba mieć wtedy mądrzejszych kolegów, którzy będą potrafili pokazać coś więcej. I to chyba taka rada na całe życie.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: 1. W ostatnim okresie mojego życia nie odnotowałem takich. Podczas odsłuchu tej płyty tym bardziej. 2. Refleksja na temat tego, co dziś (?!) popularne.
2. Najgorszy moment: Jedna z najgorszych propozycji omawianych na tym blogu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Muzyka rockowa, nie? Tak obecnie wygląda muzyka rockowa!
4. Skojarzenia muzyczne: Świat to za mało.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Najlepiej słuchać z ustawieniem pokrętła głośności na poziomie 0 (słownie: zero). Rozkosz.
6. Ciekawostka: Zdarzają mi się dni, kiedy z radością przekopuję się przez rekomendowane tu i ówdzie płyty. Najczęściej jednak nie muszę o tym pisać. I to mi wystarcza.
7. Na dokładkę okładka: Mogli to wydać tylko w wersji cyfrowej. Bez okładki. Szkoda papieru, szkoda plastiku, szkoda czasu.

54. Basik: My Chemical Romance, "Black Parade"


Ocena: * * 1/4

I znów wracamy do „alternatywnej” stacji MTV2. Ze śledzeniem jej programów jestem już od paru lat do tyłu, ale obrazy wyświetlane w owym czasie nadal czają się pod powiekami ze względu na nieprzebrane pokłady kakaowych złóż. Tam też spotkałem pierwszy raz z My Chem i cóż to była za zgroza! Zespół reprezentował dosyć komiczny i ulotny nurt emo wliczając w to czarne makijaże na pięknych chłopięcych mordkach, rozpaczliwe linie wokalne, ckliwe teksty i cały ten pseudo rockowy sztafaż. Ok wtórne to, pretensjonalne, ale ktoś zaczynający przygodę z muzyką nie musi o tym wiedzieć. Poza tym nie wymagam, żeby nastolatki kroiły sobie żyły przy Swans. Pytanie tylko czy dla kogoś z poza grupy docelowej, jaką jest hormonalnie zwichrzona młódź jest tu coś, co może zainteresować? 
W owym czasie „Black Parade” zostało ochrzczone „rock-operą” na miarę epickich podróży Queen czy Pink Floyd, płytą o bardzo ambitnych aspiracjach, co obecnie wydaje się całkiem śmieszne. Dobra prasa i agresywna promocja to jednak 80% sukcesu, jak pokazuje niniejszy przykład a większość redaktorów (w tym polskich - Teraz Rock dał maksymalną notę) łyknęło temat jak basista naftę. Jakieś ziarno prawdy jednak czai się w powyższym stwierdzeniu. Jak na hardrockowy (no nie oszukujmy się) produkt repertuar jest całkiem zróżnicowany, od utworów szybkich i prostych do guns’n’rosesowych ballad. Znajdą się też utwory bardziej rozbudowane pod względem wątków. 
Całości jednak brakuje dobrych melodii i szczerej rockowej produkcji, bo całość brzmi bardzo wymuszenie (płaczliwe zawodzenie to nie melodia). Jeden numer, czyli „Teenagers” oraz całkiem udana końcówka „Sleep”, gdzie w końcu słychać jakieś prawdziwe emocje w głosie Gerarda Way'a, płyty nie uratuje. Do tego mając w świadomości to, że album powstał na fali giga sukcesu „American Idiot” Green Day wydanego dwa lata wcześniej nabieram absolutnej pewności, że to po prostu kolejny produkt z fabryki MTV a nie autonomiczna twórczość. Już lepiej weźcie się za ten Green Day. A najlepiej za Gray Matter.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: Jest to najlepsza płyta My Chemical Romance.
2. Najgorszy moment: Jest to najlepsza płyta My Chemical Romance.
3. Analogia z innymi element kultury: Czarna Parada, Dance Macabre.
4. Skojarzenia muzyczne: W „I don’t Love You” (co za tytuł) słychać ten Queen. Solówka to nachalny cytat z „Bohemian Rhapsody” a klawisze wyciągnęli z „You’re My Best Friend”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: płakania i szlochania.
6. Ciekawostka: Płyta nagrana w L.A. w willi Paramour, ponoć mocno nawiedzonej. Jasne. Mimo to dobre miejsce do nagrania concept albumu w której narratorem jest trup.
7. Na dokładkę okładka: Dziadek do orzechów w wersji zombie. Dziadek od martwych orzechów.

54. Pippin: My Chemical Romance, The Black Parade


Ocena: * * * 1/4


Każda epoka ma swoją rewolucję – uczył Maciej Maleńczuk. I tak na przykład media, nie tylko światowe, bo i nasz „Teraz Rock” ma na tym polu ogromne zasługi, twierdzą, że w roku 2006 ukazała się płyta będąca rewolucją i objawieniem dla młodego pokolenia rockmanów/punkowców/emo czy jakkolwiek ich tam jeszcze nazwać. Promocji zatem i szumu medialnego albumowi My Chemical Romance odmówić nie można – ale co siedzi tam w środku?
Ale wyjdźmy znów od mediów. Zdumiewa reklamowanie „The Black Parade” jako dzieła na miarę „The Wall”, z elementami stylu Queen. I to zdumiewa podwójnie. Raz, że „The Wall” ze świecą tu szukać, a wstawki Queenopodobne są, jak na moje ucho, wzięte raczej z Muse. Dwa, że prawdziwe powinno być inne porównanie – do starszego o kilka lat „American Idiot” Green Day. Bo, może nieświadomie (choć to bardzo dobrotliwe założenie), ale to właśnie album Armstronga i spółki wydaje się być tu punktem odniesienia – tak jeśli chodzi o ogólny pomysł (choć ideę stworzenia concept albumu należy pochwalić, sama z siebie wszak nic złego nie niesie), jak i masę rozwiązań muzycznych. Nie ma plagiatu, ale jest wrażenie tego samego ducha i nastroju w zmianach tempa, przejściach po kilku tematach muzycznych w obrębie jednego utworu, zresztą czy takiego „Dead!” nie mógłby nagrać Green Day albo nawet Offspring? Ta sama energia i podobna stylistyka. My Chemical Romance przegrywają też wokalem i melodiami. Gerard Way zdecydowanie zbyt często przechodzi ze śpiewu (barwa głosu pokrewna zresztą wspomnianemu Muse) w płaczliwe zawodzenie, które tłumaczy, dlaczego grupę uważa się za jednego ze sztandarowych bohaterów nurtu emo. Ta maniera oraz przesadne ataki gitar psują ciekawe melodie, jakich dostarczają choćby „Welcome to the Black Parade” i „I don’t love You” (prawdę mówiąc, to głównie te dwie ich dostarczają).
Czyli co? Dobra reklama wszystko sprzeda i sprawi, że ludzie uwierzą, że przeciętna płyta jest arcydziełem? Aż taki surowy bym nie był, bo widać, że kilka dobrych pomysłów i jakiś potencjał jest, ale znajdujemy się lata świetlne nie tylko od „The Wall”, ale i od „American Idiot”, które przecież też jest zaledwie dobre.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Pierwsza połowa „Welcome to the Black Parade”.
2. Najgorszy moment: Nie trzeba wyczekiwać, aż ta przydługa cisza minie i pojawi się ukryty „Blood”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: W „Mama” pojawia się Academy Award Winner Liza Minnelli.
4. Skojarzenia muzyczne: Green Day i Muse.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Abstrahując od tekstów, muzyka, ze swymi jakościowymi i szybkościowymi wzlotami i upadkami pasuje do opisu zwykłego dnia z życia piętnastolatka.
6. Ciekawostka: Producent płyty, Rob Cavallo, produkował również wszystkie płyty Green Day. Może więc odnoszę jednych do drugich niepotrzebnie, a całe podobieństwo jest tylko pozorne?
7. Na dokładkę okładka: Dwie wersje kolorystyczne – czarna i biała. Lubię takie akcje.

środa, 15 maja 2013

53. pilot kameleon: Ego, Światowid



Ocena: ****1/2

Moje problemy z Ego.
Z pewnością umieściłbym ten album w cyklu Założę się, że tego nie znasz. Gdyby takowy cykl oczywiście istniał. Trójmiejskie Ego nie zapisało się w pamięci wielu osób. Ja trafiłem na nich przez przypadek. Jakiś klip był prezentowany w Clipolu czy innym muzycznym programie na wysokości 1997 roku. Tekst i muzyka były na tyle intrygujące, że zapamiętałem z kim mam przyjemność. A potem zapomniałem. Do czasu jakiejś wizyty w poznańskim Acid Shopie. To mógł być 2003 lub 2004 rok. Leżało kilka sztuk tej płyty, więc się zaopatrzyłem. Ciekawe, czy pozostałe egzemplarze nadal tam są...

Cztery twarze "Światowida".

Twarz pierwsza. Trójmiasto. Powiew trójmiejskiej bryzy odświeżał polską scenę muzyczną kilkukrotnie. Tam była mocna miejscówka pierwszej fali polskiego punka. Deadlock, przypominam. Połowa lat 80. to kolejna eksplozja zjawiskowej muzyki. Pamiętacie kompilację Gdynia? W tym samym czasie należy szukać korzeni kolejnego ważnego zjawiska, jakim niewątpliwie był yass. Czwarte uderzenie to druga połowa lat 90. Najmocniej w tym nurcie zapisała się Ścianka, ale Ego z pewnością również było chlubą tej partii. Światowid ocieka wprost bałtycką bryzą. W czym ona się objawia? Po pierwsze w luzie, po drugie w świadomości tego co i jak się gra, po trzecie, i chyba najważniejsze, w oryginalności. Inspiracje Ego bardzo łatwo wymienić, koledzy pewnie to zrobią, więc ja ograniczę się do stwierdzenia, że opary twórczego trawienia spowijają płytę od pierwszego do ostatniego dźwięku. Świeżość zawsze idzie od morza.
Twarz druga. Muzyka. Różne alternatywy, undergroundy i inne twory niezależne często zatracają się w swoich odlotach. Zerwanie kontaktu z odbiorcą dodaje kilka punktów do własnej zajebistości. Przynajmniej teoretycznie. Ego idzie inną drogą. Lubi piosenki i wie jak zgrabnie je zaserwować. Potrafi też w nich konkretnie pohałasować. Dokładnie wie jaki użytek można zrobić z odkręconego na fulla wzmacniacza niezależnie od tego czy jadą riffowo czy folgują sobie bardziej swobodnie. Doznania najwyższej klasy fundują zwłaszcza czadowe fragmenty grane bez twardego przesteru. Bardzo ciekawe jest też to, że w spokojniejszych fragmentach nie znika czad, a w miejscach gwałtownych, przy zwierzęcycm wręcz szarpaniu strun zespół nie traci kontaktu ze sobą i słuchaczem. Zdrowy balans. Zgiełkliwe i intensywne fragmenty smakują najbardziej, gdy są przekładane spokojem. I odwrotnie. Jest w tym jakieś unikalne wyrafinowanie. Nie brak też na płycie humorystycznych przerywników. Tomek czeka definiuje polską wersję bluesa. Pyszny to żart. Ego się nie napina, Ego lubi luz.
Twarz trzecia. Słowo. Nieczęsto pochylam się nad warstwą liryczną recenzowanych płyt. Ba, właściwie nie robię tego wcale. Tutaj jednak będzie mały wyjątek. Grzegorz Nawrocki, wokalista i lider Ego, lubi pisać teksty po polsku. I robi to w sposób bardzo ciekawy. Ma styl, który wymościł sobie w otaczającej rzeczywistości. Uniwersalna tematyka dnia codziennego spowita delikatną melancholią. Kobiety, koledzy, przemijanie, relacje międzyludzkie. Nawrocki nie ucieka w abstrakcję, posługuje się konkretem, ale niewątpliwie ma dar do poetyckiego opisywania rzeczywistości. Prostota tych tekstów wzmacnia tylko ich urok. Mnie to bierze. Nie dołuj mnie, nie dołuj mnie / Lepiej słodkiego kup mi coś...
Twarz czwarta. Problemy z Ego. Warunki do odniesienia sukcesu moim zdaniem zostały spełnione. Zaczynali w 1993 roku, płytę nagrali jesienią 1996 roku, a wydali rok później w alternatywnej Antenie Krzyku. Może Światowid pojawił się trochę za późno? A może zabrakło szczęścia? Grzegorz Nawrocki znalazł je chwilę później z Kobietami. No bo kto nie lubi Kobiet? Chyba tylko Martin Vanger...

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Mało osób słyszało o tym zespole. Jeszcze mniej zna jego dokonania. Wierzę, że ta mila poszerzy grono osób ceniących to wydawnictwo.
2. Najgorszy moment: Szkoda, że tylko jedną płytę nagrali. Kobiety też są fajne, ale znacznie mniej rockowe. Ja wolę Nawrockiego naparzającego w gitarę.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Ego. Jedna ze struktur osobowości. Coś wie o tym Zygmunt Freud.
4. Skojarzenia muzyczne: Trójmiejski flow zmiksowany z amerykańską alternatywą lat 80. i 90.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ten album poprawia mi humor. Nie wiem jak to działa, ale taki jest fakt.
6. Ciekawostka: Oprócz trójmiejskiego Ego był jeszcze częstochowski zespół o tej samej nazwie, który hiphopował i pozostawił po sobie płyty Nibylandia (2001) i Nie ma takiego drugiego (2006).
7. Na dokładkę okładka: Jej autorem jest Jackson Janiszewski III. Grał w zespołach Biafra i The Plemniors. Grafika Świtowida wyraża niepokój związany z kończącym się XX wiekiem. Zmutowana postać mierząca pistoletem w odbiorcę jest tworem czasu przejściowego. Niesie ze sobą elementy przeszłości (kształty, gesty, emanacja wokół postaci), natomiast biel przyswoi wkrótce nowe treści, które przyniesie przyszłość.

53. Azbest, Ego "Światowid"

Ego - Światowid
Ocena: * * * *

Na początku muszę ostrzec, że tytuł płyty jest mylący. "Światowid" to nie pogański metal z tajemniczych gęstwin prasłowiańskich lasów Pomorza. To zarazem debiut i łabędzi śpiew tego ciekawego, ale dziś jakby już zapomnianego zespołu (dziś Wodecki jest na fali i tak dali). A zawartość płyty to rockowe granie o szerokim spektrum działania. Znalazło się miejsce zarówno dla napierdalatoryjnie zriffowanych, uderzających z siłą orkanu czadziorów, melodyjnych piosenek z refrenem rozwichrzonym przez wiatr od morza, jak i refleksyjnych zwiewności ocierających się o małżowinę niczym szum fal.
Nie ma wątpliwości, że pod względem muzyki punktem wyjścia dla Ego była amerykańska tzw. alternatywa. Nie ma jednak mowy o jakimś zrzynaniu, to raczej kwestia skojarzenia. A że skojarzeń pojawia się dużo można się pokusić o delikatne zarzucenie im oryginalności. Z bliższych geograficznie grup można porównać Ego do środkowej Apteki i wczesnej Ścianki, czy też co bardziej zrockowiaciałych składów Tymańskiego. Może słychać też trochę Ewy Braun (zespołu, nie oblubienicy Honeckera). A nad całością unosi się zdecydowanie „trójmiejska” atmosfera – trochę leniwego luzu, trochę nerwowości.
Struktury utworów, raczej tradycyjne, ale bez przesady. Ważniejszy jest nastrój oraz styl gry. Gitara fajnie brzmi wydając z siebie dźwięki od zwiewnego pobrzękiwania aż po ciężki, dosadne (nie mylić z topornymi – to nie Pantera) riffy. Niemniej znacznie ciekawiej wypada sekcja rytmiczna, a zwłaszcza niebanalnie grająca perkusja – trudno uniknąć porównania ze Stanierem. Na dobrą sprawę tak mógłby zabrzmieć Helmet na „Aftertaste” gdyby złapali więcej luzu i melodii i nie zaczęli przynudzać. Tekstowo też interesujaco – odrobina przyziemnej codzienności, odrobina rozmarzenia, odrobina „wild side” (np. otwierający płytę "Polska złota" zaczyna się dość niewinne by zboczyć w okolice "Sister Ray").
Dziś "Światowid" nie robi już takiego wrażenia jakie mógł robić półtorej dekady (Już?! Ależ zleciało.) temu, ale wciąż wciąga i cieszy zmysły. Wielka szkoda, że zespołowi nie udało się przebić. Niby później coś kombinowali – Czan, Mordy. Nawet jakieś Kobiety się przydarzyły, ale wszystko to już plasowało się o klasę niżej niż ich macierzysty zespół.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Podsycona ćwiartką dżinu refleksja, że gdybym rzucił pracę miałbym wakacje nad morzem przez cały rok.
2. Najgorszy moment: "Tomek czeka", "Ciasno, bosko" - żartobliwe acz męczące i nic nie wnoszące miniaturki.
3. Analogia z innymi element kultury: „Falowiec” rozmarzony, ale mieszkańcom blokowisk jednak kojarzy się zupełnie inaczej. Nawet jeśli nigdy nie mieli okazji stać w cieniu prawdziwego falowca (polecam – daje do myślenia).
4. Skojarzenia muzyczne: Jak można wywnioskować z powyższego tekstu, gdyby postawić na półce miedzy Apteką i Ścianką to będzie pasować nie tylko alfabetycznie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Spacer po Gdyni
6. Ciekawostka: Płytę produkował sam Roman Dmowski!
7. Na dokładkę okładka: Cztery głowy! Cztery ręce to Kali i Goro.

53. Pippin: Ego, Światowid




Ocena: * * * *


Polska scena muzyczna znajdzie niejeden przykład zespołu, który nie tylko dobrze się zapowiadał, ale też zdążył wydać naprawdę dobrą płytę – a jednak nie wzbudził zbytniego zainteresowania i szybko się rozpadł. Zespół Ego (nie mylić z hiphopową kapelą z Częstochowy) jest tego scenariusza modelowym przykładem.
Ego to projekt Grzegorza Nawrockiego, poprzedzający założenie Kobiet, w których przypadku można już mówić o sporej popularności. Stylistycznie nie jest to jednak bliźniak bardziej znanego zespołu, choć jako reprezentant specyficznego brzmienia sceny trójmiejskiej sprawdza się doskonale. Pierwsze skojarzenia biegną jednak w zupełnie inne rejony, mianowicie do Wrocławia. Otóż Nawrocki przez większą część tej płyty śpiewa mocno w stylu Lecha Janerki (sprawdźcie wers Mały lęk w „Mocnej kawie”). Muzyka też jest trochę Janerkowa – nawet jak szybsza, to raczej leniwa i na luzie. A szybsza jest głównie w „Moc jest prosta” i – zgodnie z tytułem – we „Wściekłym”. Poza tym jest raczej spokojnie i nastrojowo, kojarzy się nie tyle z Kobietami, ile z jakimiś o kilka lat starszymi projektami typu, bo ja wiem, PRL. Trochę słychać funk („Miles”), trochę nową falę (motoryka zwrotki w „Japi”). Tym zaś, którzy Janerkę automatycznie stawiają obok Voo Voo, radzę nadstawić ucha na bas w „Mocnej kawie” – zbliżamy się tu wręcz do plagiatu „Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było”. 
Czy Ego miało ambicje zrobić karierę w mediach, również zagranicznych, tego nie wiem, ale nie można się oprzeć temu wrażeniu, słuchając „Wrong Way”. Przyjemny, melodyjny, popowy utwór w sam raz do radia – „Son of the Blue Sky” dawno przetarł szlaki dla polskich anglojęzycznych hitów, więc szansa była. Z drugiej strony pokazać chcą chłopaki oblicze nieprzebojowe, wariackie i czynią to w „Tomek czeka” – pseudopijackim bełkocie w stylu Tymona Tymańskiego (czyli nie opuszczamy Trójmiasta). Ale wolę pamiętać „Falowiec” będący swego rodzaju przeglądem specyfiki (fan powie, że magii) stylistyki Ego, a może i całej sceny trójmiejskiej, w pigułce – od leniwej, ciepłej zwrotki, po wykrzyczany refren.
Słówko o tekstach, bo jak rzucam kilka razy tym Janerką, to i tego tematu dotknąć należy. No tu do Pana Lecha jednak daleko, nie ma tej onirycznej poetyki i polotu. Znaczy, źle nie jest, ale pretensjonalne koszmarki typu Nóż na mym gardle, wtedy działać muszę nagle albo Moi koledzy prości i krzywi są też się znajdą.
I jeszcze jedno – płytę wyłączam po „Falowcu”. Gdybym lepiej pamiętał głupawe falsety z utworu numer 13, kojarzącego się ze średnio udaną imprezą w akademiku, ocena poszłaby o pół gwiazdki w dół.



Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Falowiec”.
2. Najgorszy moment: „Tomek czeka”, bo utworu numer 13 nie ma.
3. Analogia z innymi elementami kultury: To nie pierwsza płyta w historii 67 Mil, gdzie znajdziemy utwór poświęcony Milesowi Davisowi.
4. Skojarzenia muzyczne: Janerka, scena trójmiejska, polski rock środka schyłku tysiąclecia.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Imprezy w falowcu.
6. Ciekawostka: Utwór „Japi” przypomniał mi o tym, jak słowo to do języka polskiego wprowadzał dzielnie na początku lat dziewięćdziesiątych sam Krzysztof Ibisz Himself.
7. Na dokładkę okładka: Wariacja na temat Światowida, co to zamiast czterech głów ma cztery łapy. W odróżnieniu jednak od takiej choćby Kali, symbolika ich raczej uboga.

53. Basik: Ego, "Światowid"

Ego - Światowid

Ocena: * * * * 1/3

Podczas wybierania płyt do recenzji jestem zwolennikiem kontrowersji. Wolę materiał nie do końca oczywisty w ostatecznej ocenie, dzięki czemu komplet naszych tekstów wydaje mi się barwniejszy. Tym razem jestem pewien, że odchylenie standardowe średniej naszych sądów będzie niewielkie, ale nie przeszkadza mi to. Powód? Jedyny krążek tego zespołu-efemerydy jest w takim stopniu genialny co nie znany. 
Dla słuchaczy obeznanych w klimatach sceny trójmiejskiej (vide Apteka, Ścianka czy liczne projekty Tymona Tymańskiego) „Światowid” nie będzie wielkim zaskoczeniem. Płyta przynosi jednak tyle świetnych kompozycji naznaczonych indywidualizmem lidera – Grzegorza Nawrockiego, że dla nich, jak i słuchaczy mniej świadomych północnych wibracji stanowi pyszną rybną ucztę z dużą ilością natki pietruszki, plastrów czosnku i soczystego imbiru. Zrównoważona pomiędzy szalonym zgiełkiem a czułymi piosenkami, ostrością i słodyczą stanowi piękną syntezę wpływów amerykańskiej alternatywy lat 90. przefiltrowaną przez wybrzeża zatoki Gdańskiej. Od przyjemnego Pavement przez hałaśliwy Sonic Youth aż do funk-rockowego i psychodelicznego Jane’s Addiction. Jest też utwór iście helmetowy „Japi” oraz liczne echa grunge’u. Nie ma przy tym wrażenia obcowania z kalką i podróbką – muzyka Ego to wartość sama w sobie. Nie inaczej jest z warstwą słowną. Głos i filozofię śpiewania Nawrockiego można przyrównać do najlepszych wzorców polskiej alternatywy takich jak Cieślak, Tymański i Janerka. Teksty proste, istotne i niewydumane ze szczyptą „trójmiejskiej” abstrakcji. Lekkie pióro, użyte w tematach ważnych niech pozostanie platynowym wzorcem jak powinno się pisać w naszym ojczystym języku. 
Nawrocki po opuszczeniu i rozwiązaniu zespołu powołał do życia „Kobiety”, z którymi nagrywa do dzisiaj. Niestety ich twórczość – jakkolwiek sympatyczna - nie jest już tak błyskotliwa i pazurzasta. Ersatz nie istnieje w przypadku Ego więc, kto nie zna niech koniecznie nadrobi zaległości. 

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Bardzo lubię tekst „Falowca”, w którym opisane nocne wzbijanie się w kosmos z owego molocha ma oprócz oniryczno-awiacyjnego znaczenia przecież inny – znacznie bardziej przerażający kontekst. Uwielbiam tą dwuznaczność tekstu jak i sam utwór.
2. Najgorszy moment: płyta fizycznie niemal nie istnieje. Pilot ma, widziałem. Skradnę chyba.
3. Analogia z innymi element kultury: Sentyment za Milesem Davisem (podobnie jak w opisywanym przez nas Morphine) pojawia się w noise’owym numerze „Miles”. A może to po prostu tęsknota za prawdziwymi dźwiękami Muzyki.
4. Skojarzenia muzyczne: patrz główny tekst.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: słucham i już marzę o wakacjach w Trójmieście. Do zobaczenia.
6. Ciekawostka: Ciekawostkę odkładam na bok, żeby w tym miejscu pozdrowić M. i M. mieszkających w falowcu.
7. Na dokładkę okładka: Impresja na temat Świętowita. Taka dyskotekowa.