środa, 31 sierpnia 2011

09. Pippin: Think About Mutation, Hellraver











Ocena: * 1/2

Łup, łup, łup...
Niemiecka scena muzyczna zawsze kojarzyła mi się z robotami. Roboty z definicji mogą być dobre, złe albo obojętne. Bo Roy Batty uratuje życie Rickowi Deckardowi (acz tylko w wersji filmowej), Alojzy/Adolf zniszczy Akademię Pana Kleksa, a ośmiopiętrowa Maszyna Trurla zdolna będzie do jednego tylko działania – pomnoży mianowicie dwa przez dwa, a i to fałszywie. Tak też i z muzycznymi robotami zza Odry. Roboty z Neu! czy Kraftwerk były robotami twórczymi i inteligentnymi, odkrywającymi nowe tereny. Roboty zaś z Helloween czy Rammstein to roboty wtórne i imitujące, choć w działalności swej wcale zręczne.
A co prezentują roboty z Think About Mutation? Nie ma zmiłuj – jeśli komuś scena niemiecka lat dziewięćdziesiątych kojarzy się z chamskim i obłędnym techno, to dobrze ten ktoś trafił. Płyta „Hellraver” nie prezentuje techno w swej pełnej krasie, ponieważ urozmaica je od czasu do czasu dźwiękami ostrych gitar – inaczej byśmy się nią w naszym kąciku raczej nie zajmowali. Rave czy inny crossover techno – takie określenia modne były 15-20 lat temu i idealnie do tego zespołu pasują. Elektroniczny trans, odhumanizowany maksymalnie, czasem z gitarą, a czasem czysty łomot bitów. I do tego wokal – na początku wcale niezły, ale im dalej w płytę, zmienia się on w jakiś dziki ryk, który w moim poczuciu estetyki nawet do techno nie pasuje.
Think About Mutation to zatem takie roboty drogowe, jeśli chodzi o ciężar własny, względnie po prostu niewyrafinowane automaty perkusyjne, jeśli chodzi o szybkość pracy. Jeden z utworów nazywa się „Psycho DJ” i ten tytuł w zasadzie mówi wszystko.
Łup, łup, łup...

1. Najlepszy moment: pierwszy utwór. A im dalej tym gorzej.
2. Najgorszy moment: hehe, trzeba być konsekwentnym – ostatni utwór.
3. Analogia z innymi elementami kultury: muzyka przysłania teksty i nie pozwala mieć innych skojarzeń, niż ostra technoimpreza.
4. Skojarzenia muzyczne: Techno jak techno, ale w ostatnim kawałku słychać „Enter Sandman” i „Epic”! Tylko co z tego, z tym utworem dzieją się potem rzeczy straszne.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Bierzemy kwasa i jazda na dancefloor!
6. Ciekawostka: Utwór o wdzięcznym tytule „Oomph” (acz pochodzący z innej płyty) remiksował niegdyś sam Alec Empire – legenda niemieckiej sceny digital hardcore, którego widziałem kiedyś w Poznaniu, gdy grał na laptopie, jako support przed Nine Inch Nails.
7. Na dokładkę okładka: Eeee... Ale co to jest?

09. pilot kameleon: Think About Mutation, Hellraver



Ocena: *1/5


We wstępnie chciałbym zasygnalizować dwie drogi, którymi będę podążać przy analizowaniu zawartości tej płyty. Pewnie jest ich więcej, ale z braku miejsca skupmy się na najważniejszych. Jedna droga wiedzie przez odwieczną antynomię dobra i zła. Dochodzimy tutaj do momentu, w którym zło pojawia się nie w treści, a jest reprezentowane przez formę. Najstraszniejsze bluźnierstwa są niczym przy tej złej muzyce. Dźwięki zawarte na „Hellraver” wpisują się w nurt, który postrzegam jako szpetny. Aż cisną się na usta słowa „szpetny German” zamykające poprzednią myśl i otwierające drugą ścieżkę interpretacyjną. Niemcom wiele rzeczy po wojnie się udało. Błyskawiczna odbudowa po zniszczeniach II wojny światowej, prężna gospodarka, niezawodne auta i pożądana przez lata przez Polaków marka niemiecka. Nawet muzyka w pewnym okresie wychodziła im całkiem niezła. Niestety ten ostatni element w ostatnim dwudziestoleciu kompletnie zawiódł. Niemieccy artyści zamiast tworzyć muzyczne Mercedesy obrali inną metodę dźwiękowej egzystencji, którą konstytuuje zapożyczenie oraz kompilacja. Zapomniałbym o jeszcze jednym. Niemieckie dziewczyny w obiegowej opinii nie należą do najpiękniejszych. Coś musi być na rzeczy.
Wróćmy jednak do „Hellraver”. Wydawać by się mogło, że Think About Mutation powstało w japońskim laboratorium, a nie w samym środku zagłębia Ruhry. Bardzo sterylne próbki oraz bity zostały dobrane podczas specjalnych badań. Połączone w całość miały objawić światu współczesny synkretyzm muzyczny, złoty środek sonicznego wyrazu. Coś jednak nie wyszło. Mutant zawiódł zarówno naukowców, jak i odbiorców. Cóż to za kaszalot, jęknął na samym końcu pan z SPV i cichcem wypuścił go do Renu. Pływa w nim od lat ku przestrodze mądrych głów.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Chwile wytchnienia pomiędzy utworami.
2. Najgorszy moment: Połączenie w jedną całość gitary z Metalliki, fortepianu z Faith No More z mrocznym tematem Angelo Badalamentiego napisanego na potrzeby filmu „Twin Peaks”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Multiplikacja.
4. Skojarzenia muzyczne. White Zombie, Clawfinger, Metallica, Faith No More, Scooter. Wszystko co mogło się spodobać młodym słuchaczom w połowie lat 90.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Młodzi Niemcy wynajmują skuter i robią rajd na wodach Zatoki Gdańskiej. Donald Tusk obserwuje całe zajście. Jest wyraźnie zaniepokojony. Już raz niemiecka jednostka pływająca stanęła dokładnie w tym samym miejscu.
6. Ciekawostka. Żarty żartami, ale cały nurt krautowy był doskonały. Potem również sporo dobrego się działo w Germanii, ale mało kto o tym wiedział, bo wtedy zaczęły rodzić się potwory.
7. Na dokładkę okładka. Wszystkie elementy składowe tej płyty charakteryzuje niedostatek. Okładkę również.

09. Basik: Think About Mutation, "Hellraver"

Think About Mutation - Hellraver

Ocena: * * * 1/2

Fani industrialnej muzy odwrócą głowę z odrazą i ochrzczą hańbą dla gatunku. Metalowcy rykną, że to jakieś wieśniackie techno, a technofani powiedzą, że zbyt metalowe. Szczerze? Nie jestem w stanie przewidzieć, komu spodoba się ten album. Połączenie techniawy z metalem to przecież nic kontrowersyjnego i nowatorskiego (nawet w 1996r.). Rammstein, Fear Factory? O nie! Po pierwsze chłopaki z Think About Mutation nie grają aż tak ciężko w kwestii gitar, po drugie tutaj pojechali zupełnie po bandzie i pomieszali najbardziej chamski hardcore techno, rave i inny house ze skrzypcami w tle z metalową stylistyką. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że Scooter nagrał płytę z Twoim ulubionym zespołem metalowym. Boisz się?
Powyższe słowa brzmią może dosyć niepoważnie, ale to nie jest jajcarska płyta (poza „4 Steps Ahead”). Klimat jest imprezowy, ale czujesz, że ta impreza jest inna niż wszystkie. Wiesz też, że ta impreza nie skończy się dobrze, a Ty nie jesteś w stanie nic na to poradzić. Numery prą do przodu niczym nakoksowany dres ze stroboskopem w oczach. Solary tańczą z poprzetrącanymi kręgosłupami łamiąc tipsy i kalecząc stopy na potłuczonym szkle. Ktoś rzyga ultrafioletem w kiblu. Poddaj się i tańcz! Grają dla Ciebie didżej Baal i didżej Armagedon…
Absolutny brak wyrafinowania muzycznego „Hellravera” może mylić i sugerować, że jest to próżna muzyczka dla kartofli spod bloku. Z drugiej strony wiem, że wielu słuchaczom ciężko będzie przebić się ponad BARDZO obciachową warstwę muzyczną i banalne skojarzenia z podrygiwaniem na dyskotece za miastem, żeby łyknąć dekadenckiego klimatu tej płyty. Sam nie jestem w stanie słuchać tego albumu zbyt często ze względu na wysoki poziom tandetny. To ryje mózg.

1. Najlepszy moment: Lucky Times
2. Najgorszy moment: Killing Zoe
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nawiązania filmowe poprzez „Killing Zoe” (film – tytuł utworu), Jamesa Deana (aktor – w „Warning”) oraz Sergio Corbucciego (reżyser – także w „Warning”).
4. Skojarzenia muzyczne: Die Krupps, Scooter, Kreator
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do ostatniej dyskoteki w historii Ziemi.
6. Ciekawostka: W „Lucky Times” pojawiają się słowa „Beat Goes On” oraz „Last night DJ saved my life”. „And the beat goes on” to po pierwsze dość popularny idiom, po drugie tytuł piosenki Sonny’ego i Cher, po trzecie tytuł debiutanckiej płyty Scootera. „Last night DJ saved my life” to tytuł umiarkowanego przeboju raczej mało znanego ejtisowego zespołu dyskotekowego (powiedzmy w stylu Boney M.) o nazwie Indeep.
7. Na dokładkę okładka: Mutant-ryba która dostała w dupę z pięści i wyszło jej paszczą. Tego już nie ogarniam.

09. Azbest: Think About Mutation "Hellraver"

Think About Mutation - Hellraver

Ocena: * * *

W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia łączenie rocka z muzyka elektroniczną było na fali. Pomysł nie był nowy (ćwiczyły go już dekadę wcześniej zespoły z nurtu tzw. rocka industrialnego), ale akurat wówczas przypadło jego apogeum. Od Davida Bowie do Danziga, kto żyw rzucił się by splatać dźwięki gitar z tanecznym bitem. Po epizodzie z Atari Teenage Riot na ścieżce dźwiękowej do "Spawn" nawet muzycy Slayer przebąkiwali, że następna płyta będzie w takich klimatach (dobry boże!). Na szczęście "Diabolus in Musica" okazała się bardziej tradycyjna stylistycznie. Ale nie o tej płycie (niestety!) będzie mowa.
Miłe złego początki - otwierający płytę "Ganglords" przyjemnie kojarzy się z Helmet. Helmet w wersji electro? Zabrzmiało to obiecująco. Nawet ta technowa wstawka w drugiej połowie nie wzbudziła jeszcze we mnie niepokoju. Kolejny był "Overlord" z gitarą przypominająca Fear Factory. Nie było to już tak oryginalne i więcej było techno, ale słuchało się nieźle.
A później im dalej tym gorzej. Gitar oraz mniej, a więcej tanecznych bitów w dość tandetnym wykonaniu. Mimo, że kawałki są względnie skoczne to jednak jak na muzykę taneczną zbyt agresywne. A jak na łomot z kolei zbyt taneczne. Płyta nie jest zła, ale nijaka. W normalnych warunkach pewnie bym jej nawet nie przesłuchał do końca

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Ganglords".
2. Najgorszy moment: "Try the Way to Move".
3. Analogia z innymi elementami kultury: "Killing Zoe" to tytuł debiutu reżyserskiego Rogera Avery (współscenarzysty "Pulp Fiction", gdyby ktoś nie wiedział).
4. Skojarzenia muzyczne: Prodigy to nie ten poziom. Scooter raczej.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nie jestem pewny, ale wolałbym nie mieć z tym nic współnego.
6. Ciekawostka: "4 Steps Ahead" to mash-up nagrany na kilka lat nim zjawiska to weszło w modę.
7. Na dokładkę okładka: Cyberryba dławiąca się... Czym? Tak jak muzyka - ni pies, ni wydra...

niedziela, 14 sierpnia 2011

08. Basik: Mysticum, In the Streams of Inferno

Mysticum - In the Streams of Inferno

Ocena: * * * 1/2

Obecnie metal to trudny i w większości nudny gatunek. Po pierwsze, kopalnia (nie)świętych riffów została bardzo dawno wyeksploatowana. Po drugie, liczne mezalianse tej muzyki z innymi gatunkami także przestały podniecać. Wróćmy jednak do czasów kiedy w metalowej studni dna jeszcze nie było widać. Rok 1996, płyta Mysticum „W nurcie piekła”.
Prawda, można zrecenzować ten album jednym zdaniem: tradycyjny skandynawski black metal z automatem perkusyjnym. Kropka. Wiadomo, gitary szumią jak odkurzacz Zelmer Predom 338, wokalista skrzeczy niewyraźne teksty i kreuje atmosferę grozy itp. itd. To co jednak najsmaczniejsze to sposób wykorzystanie automatu perkusyjnego. Tradycyjne partie bębnów czyli zaprogramowane tak jakby zagrał je żywy (ha! ha!) perkusista pojawiają się co prawda tu i ówdzie („Wintermass”, „In Your Grave”), ale w większości przypadków mamy do czynienia z mocnymi bitami techno. Trzeba dodać – prostymi i brzmiącymi bardzo surowo. Może nie jest to pomysł nowatorski nawet jak na tamte czasy, bo i Mayhem na „Deathcrush” automatu dotykał, ale pomysł wykorzystany wyśmienicie. Maszyna potęguje atmosferę chłodu i wprowadza więcej transu do sunących przez skute lodem krajobrazy gitar.
Oczywiście automat perkusyjny to nie jest jedyny atut tej płyty. Są tu naprawdę świetne przejrzyste (mimo „tradycyjnego” dla gatunku brzmienia) w swojej strukturze utwory, ciekawe riffy, patenty rytmiczne i ten autentyczny zimny i groźny klimat.
No to co? Odpalcie ten album i przekonajcie się sami, że w black metalu martwy perkusista jest jeszcze lepszy niż żywy.

1. Najlepszy moment: „Where the Raven Flies”, „The Rest”
2. Najgorszy moment: Płyta zbyt równa, żeby stwierdzić.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Sądząc po tytułach mamy tu śmierć, piekło, zagładę, bluźnierstwa religijne i tym podobne blackowe bzdury. Teksty za bełkotliwe, żeby analizować.
4. Skojarzenia muzyczne: Cała druga fala black metalu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Kulig w Trondheim, dwie ofiary śmiertelne.
6. Ciekawostka: Riff z „Where the Raven Flies” kojarzy mi się bardzo z jakimś numerem naszego Vadera. Dobrz mówię?
7. Na dokładkę okładka: Okładka złowroga. Ciemność widzę.

08. pilot kameleon: Mysticum, In the Streams of Inferno

Ocena: ***

O zasługach Norwegii dla black metalu pisać wiele nie trzeba. Tam na początku lat dziewięćdziesiątych muzyka tego rodzaju rozpleniała się bez opamiętania. I w dużym uproszczeniu stamtąd rozlała się na resztę Europy. Apogeum popularności przypadł na okolice 1992 roku. Tłem były płonące kościoły i ginący ludzie. Wtedy też niedaleko Oslo w Asker powstał Sabazios przemianowany na Mysticum po nagraniu pierwszego demo.
Co tu dużo pisać, dalej w pełni poważnie tematu nie da się pociągnąć. „In Streams Of Inferno” to typowa blackowa sieka pełna nadęcia charakterystycznego dla tego gatunku. Jest gęsto, duszno i niezwykle intensywnie. Jeśli ktoś lubi słuchać takiej muzyki, to z pewnością na pierwszy rzut ucha wyłowi industrialne brzmienie, które z powodu zastosowania automatu perkusyjnego unosi się nad płytą. Tyle z nowości, bo reszta jest typowa dla stylu. Diabelskie intro? Jest. Outro? No jak bez outro? Musi być! Skrzeczący wokal? Obecny. Złowieszcza atmosfera? No ba, przecież musi być groźnie! Gitara o brzmieniu przypominającym wysypywanie piasku z przyczepy? Efekt Exar „Black Metal Dark Moon” kupiony, można napierdalać. Nieczytelne logo z rogami kozła? Logo niestety jest czytelne, więc trve fani mogą zakwestionować autentyzm. Całe szczęście wykorzystali rogi. Członkowie zespołu mają ksywki? Mają. Głupie? No mądre to one nie są. W kwestionariuszu na autentyczny black mieszczą się w 100 %.
A teraz bardziej serio. Omawiany album jest w swojej stylistyce niezły (choć to złe słowo). Jeśli komuś nieobce są te tereny, z pewnością nie będzie się nudził. A jeśli ktoś nie lubi słuchać złej muzyki, to raczej nie powinien słuchać tej płyty. No chyba, że ktoś zmusza.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Płyta ma same złe momenty. I to jest dobre. Tzn. złe.
2. Najgorszy moment: Ktoś, kto nie trawi stylistyki niech nie słucha. Szkoda czasu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Miejscowość Asker, skąd pochodzi zespół znajduje się niedaleko Oslo. A ja myślałem, że oni z samej północy są, jedzą surowe mięso, a słońce widzą tylko latem.
4. Skojarzenia muzyczne. Black metal z fabryki, czyli frezarka jako dodatkowy instrument rytmiczny.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: jazdy na sankach w norweskim lesie. Krew na śniegu.
6. Ciekawostka. Norwegia jest dziwnym krajem. Niby wszystko ok., ale taki Breivik już nie jest ok. A bardziej serio, to z Mysticum przez chwilę po wydaniu „In The Streams Of Inferno” grał Hellhammer z Mayhem. Na jakiekolwiek nagrania studyjne nigdy się nie załapał.
7. Na dokładkę okładka. O Boże! Jakie to typowe… Boże?

08. Pippin: Mysticum, In the Streams of Inferno




Ocena: *

Czasem człowiek nie wie, co powiedzieć.
Nie ukrywam, że muzyka mocniejsza niż, powiedzmy, Slayer, zawsze była mi obca. Nawet za Sepulturą nigdy nie przepadałem, bo jakkolwiek muzycznie było często ciekawie, to Max po prostu ryczał. Ale Sepultura wespół ze Slayerem to przy norweskim zespole Mysticum jakieś niewinne wybryki.
Ekstremalne tempo, perkusista walący z szybkością, przy której ja na jego miejscu po dwóch minutach zszedłbym na zawał, gitarzyści niespecjalnie bardziej litościwi. Przede wszystkim jednak wokalista. Cóż to w ogóle jest? To nie jest śpiew. Nie, nie, proszę państwa, to nie jest i growling. To są jakieś potępieńcze ryki, to jest chichot z piekła, to jest syczenie, kojarzące mi się, jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało, z wężami z Harry’ego Pottera. Podejrzewam, że jest to zabieg celowy, bo na przykład w takim „Crypt of fear” śpiew (śpiew?) jest już bardziej wyraźny, bardziej przypomina to klasyczne blackmetalowe ryczenie. Ciekawostka – znalazłem w sieci tekst do tej, ekhm, piosenki i do żadnej innej – może te inne nie mają tekstów tylko wycie dla wycia? Znalazłem też recenzję, która mówi, że ta płyta to obraz piekła. Cóż, mi pasuje. Te nieodróżnialne twory (nie utwory, to nie jest literówka) jak dla mnie spełniają warunki. I – oddajmy sprawiedliwość rodakom Heyerdala – gdybym miał oceniać pod kątem „jak nam, panie, wyszło zobrazowanie brudu, zła i piekła”, to dałbym notę maksymalną. Ale słuchanie dla słuchania jest ponad moje siły. No dobrze, są dwa momenty, które mogą na chwilę przyciągnąć ucho – to dziwaczna melodyjka odegrana w „Where the raven flies” oraz utwór ostatni, o ładnym tytule „In the Last of the Ruins We Search for a New Planet”. W nim to bowiem pojawia się bardzo ładny motyw klawiszowy, który naprawdę może się spodobać. Ale tylko przez chwilę, bo gdy łapiesz już, że te same siedem dźwięków będzie odgrywane przez kilka minut, to zaczynasz mieć dość.
Fani ekstremalnych odmian metalu może i zachwycają się tą płytą. Ich prawo. Dla mnie rzecz jest niesłuchalna. Moje prawo.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Siedem dźwięków klawiszy w ostatnim utworze.
2. Najgorszy moment: Moment, kiedy Azbest kazał mi posłuchać tej płyty.
3. Analogia z innymi elementami kultury: We wspomnianym jedynym tekście nie znalazłem, a nawet, hehe, nie usłyszałem.
4. Skojarzenia muzyczne: Nie słucham podobnych kapel, poddaję partię.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Najgorszy koszmar senny, przestroga przed czynieniem zła w życiu.
6. Ciekawostka: Wiecie, że na norweskiej Wikipedii nie ma artykułu o tym albumie?
7. Na dokładkę okładka: Fale biją o brzeg. Nawet ładne to, chociaż niepokojące.

08. Azbest: Mysticum "In the Streams of Inferno"

Mysticum - In the Streams of Inferno

Ocena: * * * * 1/2

Nie ma się co oszukiwać – muzyka też jest produktem. Z wszystkimi tego faktu implikacjami. W połowie lat 90-tych w wyniku wydarzeń na scenie norweskiej black metal wypełzł z podziemia. Zespoły zaczęły dostawać propozycje z większych wytwórni, pojawiła się masa mniej lub bardziej utalentowanych naśladowców. Powstała potrzeba dyferencjacji. Część zespołów postanowiła wrócić do korzeni nurtu szukając ich w prostocie i surowości. Używając tej taktyki Darkthrone nagrało arcydzieło lo-fi „Transilvanian Hunger”. Ale medal ma druga stronę - najczęściej jednak kończyło się to tragicznie brzmiącym prymitywnym łomotem (w tą stronę poszła m.in. skrajnie chujowa scena NSBM).
Innym pomysłem były poszukiwania o wręcz przeciwnym zwrocie. Syntezatory niemal od początku były używane w tym nurcie, przede wszystkim do wzbogacenia brzmienia czy tez celem nadania mu pseudosymfonicznego rozmachu. Zazwyczaj jednak eksperymenty te kończyło się plastikowo brzmiącymi utworami w których czad został zastąpiony tandetnymi, kiczowatymi melodyjkami.
Oczywiście te warianty nie wyczerpuje tematu (black łączono również z thrash, czy death metalem a nawet folkiem lub rockiem progresywnym) jednak to właśnie między tymi dwoma ścieżkami swoją trzecią drogę odnalazło Mysticum.
Jak już wspomniałem przed chwilą łączenie black metalu z wpływami technologii było wówczas śliskim tematem. Oczywiście technologia sama w sobie jest wyłącznie narzędziem, ważniejszy jest sposób jej wykorzystania. Znamienny jest tu przykładu debiutu Suicide nagranego z wykorzystaniem instrumentarium typowego dla hardcorowego disco polo. A jak do zagadnienia podeszli panowie z Mysticum?
„In the Streams of Inferno” pod względem kompozycji to tradycyjny szybki black metal z zimnymi, transowymi riffami, wzbogacony plamami klawiszy czy okazjonalnym intrem, albo innym samplem. Natomiast ogromny wpływ na brzmienie miała rola perkusji, a raczej jej brak. Mysticum postanowiło wykorzystać automat perkusyjny i wycisnąć z niego tempa niedostępne dla śmiertelnika. Tyle tylko, ze ten bit jest zapożyczony wprost z muzyki techno. Rozwiązanie delikatnie mówiąc kontrowersyjne.
Ryzyko się jednak opłaciło bo efekt końcowy robi duże wrażenie. Z początku trudno się przyzwyczaić do tego brzmienia, ale po pewnym czasie okazuje się, że jest szaleństwo w tej metodzie. Paradoksalnie ten maszynowy rytm całkiem interesująco spasował się z ekstremalnym gitarowym jazgotem. Te agresywne i zimne, odhumanizowany wręcz partie automatu perkusyjnego nadają tej muzyce nowego wymiaru.
Doskonała płyta, ale uczciwie ostrzegam, że wyjątkowo specyficzna.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „The Rest".
2. Najgorszy moment: Płyta jest na tyle równa, że nie znajduję gorszego fragmentu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Specyficzna maniera wokalna uniemożliwia zrozumienie tekstów, ale podejrzewam, że znalazły by się tam jakieś nawiązania do Biblii.
4. Skojarzenia muzyczne: Aborym i Arckanum.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ostatnia bitwa pod Meggido.
6. Ciekawostka: Euronymous obiecywał im (tak jak połowie sceny zresztą), ze wyda im płytę w Deathlike Silence.
7. Na dokładkę okładka: Surowy nadmorski krajobraz jest wprost idealnie niedopasowany do technologicznej grozy zawartości.