wtorek, 28 lutego 2012

21. Basik: Helmet "Born Annoying"

Helmet  - Born Annoying
Ocena: * * * *

Jest kilka kapel, które zrewolucjonizowały metalowy gatunek i wręcz zapoczątkowały nowe nurty w ciężkiej muzie lat 90. i późniejszych. Mowa tutaj o takich nazwach jak Faith No More, Voivod, Prong czy właśnie Helmet, bez których zespoły tj. System Of a Down czy Korn, Fear Factory i wiele innych nie miały by szans konsekwentnie istnieć.
Jeśli zaglądniecie do jakiegokolwiek kompendium muzyki rockowej, powszechnie uznawanym za przełomowe dziełem Helmet jest „Meantime”. Zgadzać się czy nie zgadzać, to przecież już na debiucie („Strap It On”) wszystkie elementy charakterystycznego stylu były bardzo wyraźne: agresywny wokal, powtarzające się urywane riffy, mocne akcenty i pauzowania fraz gitarowych.
Piszę o historii zespołu, ponieważ wymaga tego natura wydawnictwa. „Born Annoying” to składanka zawierająca wersje demo, odrzuty z albumów, b-side’y oraz kowery nagrane w okresie 1989-93. Utwór tytułowy to Helmet w pigułce i jest tu wszystko, o czym pisałem wcześniej. Polecam szczególnie wersję kończącą płytę (albowiem są dwie), szybszą, surowszą i zaśpiewaną z większym ładunkiem toksycznego jadu. Znajdziemy tutaj kilka właśnie takich utworów świadczących o tym najbardziej rozpoznawalnym „stylu Helmet” jednak sporą część płyty zajmują utwory prezentujące korzenie i inspiracje zespołu. Przeróbka „Primitive” Killing Joke to oczywisty trop mówiący o post-punkowych wpływach w grupie. „Shirley MacLaine” brzmi jak najlepszy utwór Band Of Susans – poprzedniego zespółu, w którym Hamilton był gitarzystą, – gdzie chyba najmocniej widać inspiracje melodyjnym shoegaze, od którego niedaleko do sceny noise. W tym miejscu można dorzucić fakt, że Page Hamilton jeszcze przed Band Of Susans grywał sztuki u współczesnego kompozytora Glenna Branki (podobnie jak chłopaki z Sonic Youth), gdzie nauczył się grywać te szorstkie fakturowo, gęste gitary. Na „Born Annoying” jak właściwie na żadnym albumie grupy można usłyszeć, że gitarzysta nadal ma to we krwi (np. „Geisha to Go”, „Rumble”, „No Nicky No”), bo z czasem „elementu hałasującego” w dyskografii grupy było coraz mniej.
„Born Annoying” to obraz, w jaki sposób kształtował się styl muzyczny bardzo wpływowego zespołu na współczesną muzykę rockową. Oczywiście pomimo wartości historycznych, utwory na tym wydawnictwie są naprawdę niezłe, wciągające i przede wszystkim nie są powtarzalne, co było pewną ułomnością późniejszych albumów.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Shirley MacLaine oraz BA (1993)
2. Najgorszy moment: Nie ma ewidentnych nizin
3. Analogia z innymi element kultury: Utwór tytułowy o człowieku z wielkim ego.
4. Skojarzenia muzyczne: Glenn Branca, Sonic Youth, Big Black, Melvins, Band Of Susans
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nocy na dworcu towarowym pośród zardzewiałych lokomotyw i stosów szyn.
6. Ciekawostka: Uwaga dowcip! Jaka jest ulubiona ryba Page’a Hamiltona? – Mintaj.
7. Na dokładkę okładka: Jeśli ktoś nie rozumie przekazu okładki to podpowiadam: Imadło = Metal

21. Pippin: Helmet, Born Annoying











Ocena: ***1/2
Nie od razu Kraków zbudowano – to wiemy. A czy od razu Helmet grał w stylu, z którym był (i nadal jest) kojarzony? Słucham sobie „Born Annoying”, kompilacji odrzutów, nagrań demo i B-stron singli, i dochodzę do wniosku, że w sumie tak.
A najlepszym tego przykładem jest chyba utwór tytułowy, w swej pierwotnej wersji demo z 1989 roku (bo panowie serwują nam również odsłonę o cztery lata młodszą). Masywny riff, przetaczający się z kanału w kanał, mocny śpiew Hamiltona i chwytliwy krzyk, który dla uproszczenia nazwijmy sobie refrenem. Tak, wiem, Helmet słynął dokładniej z, za angielską Wikipedią, repetitive, syncopated, staccato guitar riffs, often in distorted time signatures, and almost always in a minor key with drop-D or drop-C tuning”, ale to proszę sobie jakiegoś profesora od muzyki, a nie prostego słuchacza zatrudnić, wtedy może rozkmini on i rozłoży na czynniki pierwsze owe precyzyjne terminy. Dodam jeszcze, że jazzu jakby mniej – oczywiście Helmet jazzu nigdy nie grał, ale ze względu na wykształcenie Hamiltona ciągoty takowe było czasem słychać w jego grze.
Zasadniczo album jest modelową składanką ciekawostek i odrzutów, powielającą wszystkie zalety i wady takich wydawnictw. Bo cieszą utwory niepublikowane, ale jakość ich jest już różna. Nie zrozumcie mnie źle - to bardzo fajna płyta. Ale takich świetnych strzałów jak samo "Born Annoying” więcej nie ma – może jeszcze „Your Head” cieszy trochę bardziej. A reszta? Przerabianie utworów Killing Joke czy Melvinsów z samego założenia dobre jest dla mnie na wykonanie koncertowe, a nie na nagranie na płytę. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Rumble” nagrano tylko po to, żeby zachować ciekawy riff, którego nie udało się upchnąć do żadnego sensowniejszego numeru.
Czyli bez wstydu, ale i bez zachwytów. Raczej ciekawostka dla kolekcjonerów i ultrafanów.

1. Najlepszy moment: „Born Annoying” z 1989
2. Najgorszy moment: „Born Annoying” z 1993. Nie mam pojęcia, po co to. Czego brakowało pierwotnej wersji?
3. Analogia z innymi elementami kultury: Shirley MacLaine dostała Oscara za rolę w „Czułych Słówkach”.
4. Skojarzenia muzyczne: Helmet uchodził nawet za prekursora nu-metalu, więc sobie dopowiedzcie.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Nazwa zespołu kojarzy się żołniersko, ale raczej nie byłoby łatwo maszerować przy tych dźwiękach równym krokiem.
6. Ciekawostka: Zespół Helmet, przez wzgląd na swą nazwę, zawsze kojarzył mi się ze sceną w nowojorskiej taksówce z „Nocy na Ziemi” Jarmuscha.
7. Na dokładkę okładka: Świder do wydobywania ropy naftowej czy prymitywna maszyna latająca?

21. Azbest: Helmet "Born Annoying"

Helmet  - Born Annoying
Ocena: * * * * 1/4

Za młodu Page Hamilton był fanem Led Zeppelin, później ozdrowiał i zainteresował się jazzem. Z rodzinnego Oregonu przeprowadzi się do Nowego Jorku śladami Milesa Davisa w jego pielgrzymce do źródeł bebopu. I tak jak on odnalazł tu swoją drogę. Na miejscu zetknął się ruchem No Wave – nawet grał w jednej z gitarowych orkiestr Glenna Branci. Później zahaczył się w Band of Susans, by w końcu sformować własny skład – Helmet.
Ta płyta to zbiór różnego rodzaju drobiazgów z początkowej fazy działalności (nagrane w latach 1989-1993), wydany przez Amphetamine Reptile gdy zespół przeszedł na żołd korporacji. Na głowę spada nam najsurowsze i najmniej wyrafinowane oblicze zespołu. Agresywna muzyka kopiąca w ryj już od pierwszych dźwięków. Nie jest to jeszcze ten Helmet, który poruszył umysły (jakiś sprytny krytyk stwierdził, że grają „metal dla inteligentnych ludzi” - słodkie...), ale i tak kawał świetnej muzyki.
Grali wówczas szybki noise rock, całkiem poukładany jak na ramy gatunku. Przesterowane gitary, dudniący bas i łupiąca perkusja. O ile brzmienie gitar to spadek po No Wave, to oparcie utworów na transowej grze sekcji zdradza silnie zakorzenienie muzyki w post punku (hołd tej fascynacji muzycy złożyli nagrywając zamieszczoną tu swoją wersję „Primitive” z repertuaru Killing Joke). Materiał mocno energetyczny, brakuje tylko miejsca dla Staniera na błyśniecie umiejętnościami. Ale na to przyjdzie jeszcze czas.
Płyte spina klamrą utwór tytułowy, zamieszczony tu w dwóch wersjach – z sesji demo w 1989 roku która zdobyła zespołowi kontrakt z Amphetamine Reptile oraz nowsza wersja z 1993 roku będąca pożegnaniem z wytwórnia. Daje to pogląd na na rozwój możliwości zespołu, ale może być mylące. O ile powtórzenie „Born Annoying” jest jeszcze agresywniejsze, to zespół z biegiem czasu zwalniał tempo, nabierał ogłady i finezji.
Mimo przypadkowego siłą rzeczy repertuaru „Born Annoying” brzmi konsekwentnie i nie sprawia wrażenia wymuszonej. Pozycja obowiązkowa dla chcących prześledzić ewolucje Helmet. Szkoda tylko, ze naspidowany jaszczur nie zdecydował się na wydanie wszystkich ciekawostek z epoki (m.in. singlowych wersji „Unsung” i „In the Meantime”).

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Oryginalna wersja „Born Annoying”, a dokładniej 3:20 kiedy Hamilton drze się tak, że głos mu się załamuje.
2. Najgorszy moment: nie ma takiego numeru.
3. Analogia z innymi element kultury: poza oczywistym „Shirley MacLaine„ nic nie przychodzi mi do głowy.
4. Skojarzenia muzyczne: wyobraź sobie but depczący ludzką twarz .
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wychodzisz z pracy po 11 godzinach – głodny, wyczerpany, zniechęcony, sfrustrowany. Masz ochotę zwinąć się w kłębek i zasnąć. Niestety lodówka jest pusta, więc zakupy. Pieniędzy masz akurat tyle by przeczesać dział z przeceną w dyskoncie. Zanim tam dotrzesz dziurawe buty nasiąkną lodowatą wodą jak gąbka. Dzisiejsza uczta to „burgery z mięsa drobiowego oddzielonego mechanicznie”. „O smaku pieczonego kurczaka”. Musisz jeszcze za nie zapłacić, ale pojebany babus stojący przed tobą wykłuca się z kasjerką, że wafelki kosztują po 0,59zł sztuka mimo, że kasa i tabliczka z ceną wołami obwieszczają 0,89zł. Teraz!
6. Ciekawostka: O Hamiltonie było więc... Stanier ma wykształcenie muzyczne, ale zaczynał od grania hardcore. Po rozpadzie Helmet zaczepił się w australijskim Mark of Cain – grają jak Helmet, ale zaczęli parę lat przed nimi.
7. Na dokładkę okładka: Miażdżymy czachę od 1989.

21. pilot kameleon: Helmet, Born Annoying


Ocena: ****1/4

Badając podstawową dyskografię zespołu Helmet łatwo pominąć bardzo interesujące wydawnictwo. Tak, mowa o "Born Annoying". Znika ono gdzieś pomiędzy wielbionym "Meantime", a sympatycznym "Betty" i choć wydane zostało po obu wymienionych albumach zawiera materiał nagrany wcześniej. Powody powszechnej nieznajomości tej płyty są dwa. Po pierwsze wytwórnia, czyli Amphetamine Reptile, która jest odpowiedzialna za wydanie tej płyty pomimo otaczającego ją kultu do największych nigdy nie należała. Po drugie "Born Annoying" jest kompilacją, a wydawnictw o takim charakterze zazwyczaj nie traktuje się poważnie.
Nie zważajmy jednak na te niedogodności, gdyż nie są żadnym wytłumaczeniem. "Born Annoying" jest pełnoprawnym i w mojej opinii najlepszym dziełem tej zasłużonej formacji. Teza dziwna, często niezrozumiała, ale moim zdaniem jedynie słuszna. Całość otwiera kompozycja tytułowa, która z miejsca definiuje styl zespołu. Potężny riff, rytmiczny obłęd, skłonność do jazgotu, solówki gitarowe nie należące do typowych i charakterystyczny wokal lidera. Tymi słowami można objąć właściwie cały dorobek tego zespołu, ale wskazać trzeba dwie dość istotne różnice. Zatem muzyka z tej płyty ma naturalne, niezwykle surowe brzmienie. Swoisty prymityw, archetyp pierwotności dźwiękowej. Żadne inne wydawnictwo nie oparło się studyjnej sterylności. Dodatkowo repertuar, który z racji rozproszenia go po singlach czy składankach należałoby traktować jako gorszy wcale takowym nie jest. Po pierwszym utworze wkracza instrumentalny "Rumble", który zatraca się w prawie dwóch i pół minutach gitarowego bulgotu. "Shirley MacLaine" z wisielczymi wokalami Hamiltona jest kolejnym dowodem na unikalność tej formacji. Współpraca dwóch dysonansowych gitar nie ma tu sobie równych, a klasyczny skład z Mengede, Bogdanem i Stanierem jest jedynym słusznym. Kolejne, w tym "Oven" z repertuaru Melvins, nieco krótsze kompozycje trzymają w napięciu aż do samego finału, którym jest kolejna wersja utworu tytułowego. Niby kompozycja ta sama, ale jakby bardziej zwięzła, choć równie szalona co podejście o cztery lata wcześniejsze.
Przed tym finałowym gwoździem jest jeszcze świetna wersja "Primitive" wyciągnięta z repertuaru Killing Joke. Od autorskiego dorobku nie odstaje nawet na centymetr.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Kompozycja tytułowa w dwóch odsłonach, a pomiędzy nimi siedem innych równie pysznych kawałków.
2. Najgorszy moment: Wszystko inne z dorobku Helmeta jest gorsze. Nic na to nie poradzę, próbowałem wiele razy.
3. Analogia z innymi elementami kultury: 1. Trasa po małych amerykańskich klubach spędzona głownie w małym busie. A za oknami Stany Zjednoczone inne niż te telewizyjne. 2. Shirley MacLaine, znana amerykańska aktorka. Czymże sobie zasłużyła?
4. Skojarzenia muzyczne: Zwięzła tradycja postpunkowa raczej powściągliwa w długości serwowanych kompozycji przefiltrowana przez metalową głowę, która wcale nie jest metalowa.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: 1. Wykonywania czynności wymagających użycia siły, ale bez potrzeby bycia precyzyjnym. 2. Miażdżenia w imadle.
6. Ciekawostka. Dla wytwórni Amphetamine Reptile nagrywało wielu uznanych wykonawców, m.in. Cows, Jesus Lizard czy Chokebore. Do tematu jeszcze wrócimy.
7. Na dokładkę okładka. Imadło. Zdjęcie zrobiono tak, że nie bardzo wiadomo, czy zmieści się tam głowa człowieka czy nie.

wtorek, 14 lutego 2012

20. Pippin: Therapy?, A Brief Crack of Light












Ocena: * * * *

Powolne, acz postępujące, stawanie się dziadem niesie w moim przypadku dwie, raczej sprzeczne ze sobą, muzyczne implikacje – i nigdy nie wiem, która z nich będzie dominującą, to chyba kwestia dyspozycji dnia, że posłużę się sportową terminologią. Oto bowiem czasem nie mam już ochoty na mocniejszą muzykę, twierdząc, że łomot męczy mi uszy, ale innym razem, gdy zapodać mi dźwięki nawiązujące do ulubionej muzyki czasów mej młodości – cieszę się jak dziecko i słucham bez opamiętania. W przypadku nowej płyty Therapy? druga opcja od razu zostawiła pierwszą bez prawa głosu.
Północnoirlandzkie trio gra nieprzerwanie od dobrych dwóch dekad, ale od dawna nie jest tak popularne, jak w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wydawanie kolejnych płyt jest albo przemilczane, albo wzmiankowane gdzieś na ostatnich stronach wielu rockowych pism. A tymczasem „A Brief Crack Of Light” to przecież płyta na poziomie. Zawierająca w sobie esencję Therapy?, to wszystko co kiedyś przyniosło im popularność – agresywne gitarowe riffy, galopujące rytmy i chwytliwe melodie. Jeśli o te ostatnie chodzi – ciężko szukać nowego killera na miarę niezapomnianego „Nowhere”, ale wstydzić się nie ma czego.
Therapy? Ameryki nie odkrywają, grają swoje. Co jakiś czas muzyka z nowej płyty przypomina nam coś, co już kiedyś słyszeliśmy, ale nie na zasadzie plagiatu a poruszania się po znanym i lubianym terenie. Najwięcej skojarzeń biegnie oczywiście w stronę własnej przeszłości naszych bohaterów, ale nierzadko zamajaczy czy to Killing Joke (w kapitalnym „Before You, With You, After You” i początek, i refren (zwłaszcza jego linia melodyczna) kojarzy mi się z ekipą Colemana (inna sprawa, że tuż przed wejściem refrenu mam nieodparte wrażenie, że zaraz gruchnie nam riff i zaśpiew z „One Armed Scissor” At The Drive-In)), czy Black Sabbath (te zwolnienia i wyciszenia w „Get Your Dead Hands Off My Shoulder” przypominają pamiętny patent z „War Pigs”), czy wszechobecne w ostatniej dekadzie Queens Of The Stone Age. Chwilę wytchnienia zaś zapewniają „Marlow” i ostatni na płycie „Ecclesiastes”. Ten pierwszy to (głównie) instrumentalny utwór z uzależniającym motywem gitarowym, ten drugi - ładna ballada, ale drugim „Diane” nie zostanie – nie tylko ze względu na zniekształcony wokal. Ćwierćwiecze się zbliża, a chłopakom werwy i pomysłów nie brakuje. Tak trzymać.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Cała masa, ale niech będzie otwierający album singlowy „Living In The Shadow Of The Terrible Thing”.
2. Najgorszy moment: “The Buzzing” jakoś mniej do mnie trafia. Trochę chaotyczny i mało melodyjny.
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty to cytat z Nabokova.
4. Skojarzenia muzyczne: Therapy? jak to Therapy? - gdzieś między punkiem, metalem, a Seattle.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zima źle na mnie wpływa, bo pierwszym moim skojarzeniem było odśnieżanie samochodu.
6. Ciekawostka: Andy Cairns w szkole był członkiem zespołu Likwidatorz. Przepiękna nazwa, czyż nie?
7. Na dokładkę okładka: Jak to bywa przy odbiciu w wodzie – puzzle z tego nie byłyby łatwe.


20. Azbest: Therapy? "A Brief Crack of Light"

Therapy? - A Brief Crack of Light
Ocena: * * * 1/2

Na początek muszę przyznać się do swojej krańcowej ignorancji w temacie – to pierwsza płyta Therapy? jaką usłyszałem? Ale chyba popełniłem błąd unikając ich do tej pory? Okazuje się bowiem, że przyjemnie grają? W dużym skrócie to wypadkowa tzw. rocka alternatywnego z metalowymi naleciałościami - najbliższe skojarzenie to jakaś bardziej cywilizowana odmiana noise rocka?
Solidny bas i stanierova perkusja (ten werbel to jednak trochę bardziej saintangerowy) a do tego solidna, ale nietrzymającasięriffujakpijanypłotu gitara? Taki mniej fajny i bardziej piosenkowy Shellac? Dla okrasy gdzieniegdzie pojawiają się lekkie elektroniczne akcenty? Te niestety kumulują się w wieńczącym płytę „Ecclesiastes”? I nie jest to zakończenie warte oczekiwania.? Nudna kompozycja zmiażdżona odrażającym zvocoderowanym vocalem? Le fuj?
Mimo tego blamażu pozostałe kawałki są sensowne? Zespołowi udaje się zabrzmieć z wykopem nie tracąc styczności z melodią? Therapy? stara się uniknąć sztampy zwrotka-refren-zwrotka – utwory są bardziej złożone, ale bez przeginania w stronę pseudo-progrocka? Mimo wszystkich tych wysiłków pod względem kompozycji nie jest idealnie? Część nie robi większego wrażenia („Get Your Dead Hand Off My Shoulder”, „The Buzzing”), inne zaczynają się interesująco, ale zamiast się rozwinąć tracą impet („Before You, With You, After You”, „Ghost Trio”)? Ale nawet one poniżej pewnego poziomu nie schodzą?
Na "A Brief Crack of Light" Therapy? pokazało ewidentny potencjał, ale płyta nie przekonała mnie do końca? Mogło być świetnie, a jest tylko solidnie? Za to nabrałem ochoty na zapoznanie się z ich starszymi rzeczami?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Marlow”?
2. Najgorszy moment: wspomniany już "Ecclesiastes" – marność nad marnościami?
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł to cytat z Nabokowa, a „Marlow” może być nawiązaniem do Conradowskiego marynarza? No i Księga Koheleta?
4. Skojarzenia muzyczne: Fugazi, Helmet (Battles nawet)?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: przyrządzanie pilawu – wiem bo sprawdziłem?
6. Ciekawostka: Ponad dwadzieścia lat działalności, tuzin płyt z okładem, a ja nie znalazłem nic interesującego? Fascynujące nieprawdaż?
7. Na dokładkę okładka: Tematyka tekstów refleksyjna, pan w błocie brodzący chyba też w nastroju?

20. pilot kameleon: Therapy? - A Brief Crack of Light



Ocena: *** 1/5

Płyta rozpoczyna się w sposób niezwykły. Potężne wejście, targający trzewiami bas, przebojowa nerwowość i te bębny, we fragmencie wysmarowane chyba delayem i jakby wyciągnięte z muzyki reggae. Już właściwie mnie mają, będzie jak w przypadku „Crooked Timber”. Pójdźmy nawet o krok dalej. Czyżby Therapy? zionęło ogniem tak jak na „Troublegum”? Takie myśli naszły mnie podczas pierwszego odsłuchu. Chyba jednak nie. Drugi utwór niestety traci atuty pierwszej kompozycji, robi się nieco toporniej, by w „Marlow” magia całkowicie prysła. Niby melodia fajna, ale jej kilkukrotne powtarzanie robi na mnie niespecjalne wrażenie. Nuda przeradzająca się w irytację. Uczucia niewskazane podczas słuchania muzyki. Od tego momentu trzeba zaufanie zbudować od nowa. W „Before You, With You, After You” cięciwa znów delikatnie się naciąga. Szkoda tylko, że tym razem Therapy? nie potrafiło utrzymać napięcia na całej długości płyty. Na wysokości „Get Your Dead Hand Off My Shoulder” ciśnienie znów jest odpowiednie, choć utwór należy raczej do nietypowych. Pięknie uderzają tutaj… ciszą. Mocna rzecz. Dalej już niczego takiego nie uświadczymy. Przeciętność, która nie ma prawa fascynować, ale nie daje też powodów, by przestać lubić ten zespół. Gdzieś ten wzbudzający obojętność środek musi się pojawić. „A Brief Crack Of Light” jest namacalnym śladem jego istnienia.
Poprzedni album pokazywał, że najwyższa jakość po tylu latach obecności na scenie jest dla nich nadal osiągalna. Na dodatek bez większego wysiłku. „A Brief Crack of Light” to Therapy? pełną gębą, szkoda tylko, że jakby od niechcenia, co atutem niestety nie jest.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Living in the Shadow of the Terrible Thing” i “Get Your Dead Hand Off My Shoulder”.
2. Najgorszy moment: „Marlow”
3. Analogia z innymi elementami kultury. Charlie Marlow to bohater „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Tribute? Ciężko stwierdzić, bo trzeci utwór jest instrumentalny.
4. Skojarzenia muzyczne: Ciężka gitarowa alternatywa lat 90, ale bez metalowego chamstwa.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: testowania efektów gitarowych. Carnis używa ich w niesamowity sposób.
6. Ciekawostka. Kiedyś grali w Krakowie koncert. Nie poszedłem. Nie poszedłem! Fuck!
7. Na dokładkę okładka. Gostek albo wychodzi z wody albo wspina się po skałach. Nic specjalnego.

20. Basik: Therapy?, "A Brief Crack of Light"











Ocena: * * * 2/3

Therapy? istniejący na scenie od ponad 20 lat właściwie od samego początku grał muzykę trudną do sklasyfikowania. Ani to noise, hardcore, metal, punk rock czy jakiś power pop a jednak wszystkie powyższe obszary zawierają się w ich twórczości. Popularności na szeroką skalę nigdy nie osiągnęli, może przez tą niejednoznaczność stylistyczną wynikającą z bezkompromisowego podejścia do materii muzycznej a może przez szorstki i znerwicowany ton głosu Andy Cairnsa i jego poważne teksty lub po prostu przez niedobór hitów w MTV... (pamiętamy „Diane” oraz „Teethgrinder”?). Niesłusznie olewani grubą strugą przez media nie robią sobie z tego nic i nagrywają kolejne albumy zadowalając się niszą wydrążoną w masywach hierarchicznego trzeciorzędu.
Singlowy utwór poprzedzający album w wersji audiowizualnej „Living In The Shadows Of The Terrible Things” zaostrzył mój apetyt i wskazywał, że zespół na nowym wydawnictwie pójdzie w kierunku prostszych punkrockowych piosenek. Okazało się, że w wypadku Therapy? taka prymitywna ekstrapolacja nie ma sensu. Na tym albumie nie ma dwóch podobnych stylistycznie numerów, co postrzegam jako solidny atut.
Najbardziej interesująco robi się w środku. „The Buzzing” jak sama nazwa wskazuje to atonalne bzyczenie gitar podbite nuceniem przez ponad trzy minuty z rozwałką perkusyjną w jednej trzeciej i dubową częścią centralna. Dziwaczność nieprzewidywalna, ale bardzo smaczna. Kolejny, znów z industrialno-dubowym rytmem „Get Your Dead Hand of My Shoulder” zmiata w pył zmianami dynamiki, pajęczyną gitarową oraz chwytliwą frazą tytułową. Psychodeliczny, zapętlony i mocarny „Ghost Trio” oparty właściwie jest na jednym dźwięku powtarzanym niczym sygnały w kodzie Morse’a. Później „Why Turbulence” twardo „osadzony” i pełznący na niskich częstotliwościach przypomina (poza tymi fragmentami) rzeczy bardziej melodyjne – dajmy na to z „High Anxiety”. Powyższego zestawu słucha się jednym tchem i może trochę szkoda, że cały album nie trzyma tak wysokiego poziomu. Nie rozumiem pojawienia się w trackliście utworu przesłodzonego „Marlow” gdzie anielskie wokalizy napisali chyba chłopcy z Klaxons. Wiem, że przypadku płyt Therapy? nic nie jest kwestia przypadku, ale to już przegięcie pałki.
Fraza z singla otwierającego płytę, czyli „Żyjemy w cieniu srogich wydarzeń” oraz sam jej tytuł nadaje ton i jest tłem dla treści albumu. Zmagania z rzeczywistością i szukanie wielkich mądrości w tych pojebanych czasach Andy Cairns i spółka komentują zamykającym płytę, oszczędnym instrumentalnie utworem, ale za to o bardzo wymownym tytule „Ecclesiastes”. Mówiłem, że w przypadku Therapy? nic nie jest przypadkowe, nie?

Kwestionariusz.
1. Najlepszy moment: gra bębniarza Neila Coopera, najlepsze utwory – patrz recenzja
2. Najgorszy moment: „Marlow”
3. Analogia z innymi elementami kultury: „The cradle rocks above an abyss, and common sense tells us that our existence is but a brief crack of light between two eternities of darkness” – Władimir Nabokow. Nie pierwsze zapożyczenia z literatury przez zespół.
4. Skojarzenia muzyczne: Therapy? to dla mnie twór pierwotny bez pretensji do innych zespołów.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: koncertu Therapy?, na który ponownie liczę !
6. Ciekawostka: W kilku tekstach niezależnie pojawiają się też tematy upływu czasu i przemijania w ogólności.
7. Na dokładkę okładka: Przypominają mi się zdjęcia - iluzje optyczne. Patrzysz i nie wiesz gdzie dół a gdzie góra, gdzie jest „wewnątrz” a gdzie „na zewnątrz”.