czwartek, 29 marca 2012

23. pilot kameleon: The Mars Volta, Noctourniquet


Ocena: ***

Otwarcie płyty trochę mnie zszokowało. Radiohead? Jak to Radiohead, skoro to Mars Volta? Eeee… Fajne! Nagle pojawia się głos wokalisty i już wiadomo, że jednak grają kudłacze. Emocje podnosiła też niewielka ilość Omara. Prawdziwy smakołyk na otwarcie. Później niestety robi się nieco bardziej standardowo i przewidywalnie, by nie rzec, że nudno. O co w tym wszystkim chodzi?
Po czterech długograjach, z których każdy kolejny był gęstszy od poprzednika przyszedł czas na „Octahedron”. To miał być reset, na którym dominowała nieobecna do tej pory eteryka. Jak dla mnie było to świetne wyzerowanie licznika, gdyż album w moich ratingach szybuje wysoko. „Noctorniquet” miał być nowym startem. Mars Volta nie chce nudzić, szuka czegoś nowego, pragnie zaserwować siebie w inny sposób. Za to wszystko należą się duże brawa. Po tym słodkim wstępie trzeba jednak ponarzekać. I to dość mocno.
„Noctourniquet” wydaje mi się spacerem po bezdrożach. Pierwsze moje spotkania z tym albumem były bardzo ekscytujące, natomiast po tygodniu intensywnego odsłuchu ciśnienie zaczęło siadać. Po tym czasie materiał się zluzował, zaczął zwisać i pojawiły się ewidentne braki. Skąd one, skoro przecież się podobało? Po złapaniu tchu muszę wspomnieć o braku pomysłu na kompozycje. Nawet nie chodzi o zacięcie przebojowe, bo tego nigdy u nich nie było. Brakuje ogólnego pomysłu na całość. Kompozycje przelatują jedna po drugiej i nawet po dłuższej znajomości z albumem trudno cokolwiek zapamiętać. Tak, wiem, oni nigdy nie sadzili hitów, ale debiut i dwójka dają podstawy, by sądzić inaczej. Zwraca uwagę również nastrój odmienny od dotychczasowego. Cieszy zmiana, smuci niestety efekt, gdyż słuchacz nie zostaje zassany do wnętrza muzyki. Gdzie te „ezoterycznefleki” od których roiło się na poprzednich płytach? Gdzie opętanie słuchacza emocjami, które siedziały zaklęte w dotychczasowych krążkach? Irytuje mnie też brzmienie, które jest niezwykle jałowe, czasami wręcz drażniące. No i jeszcze jeden zarzut. Może pomogłaby lepsza selekcja materiału? Trzy kwadranse smakowałyby lepiej.
Podsumowanie. Po napisaniu tego tekstu czuję pewną obojętność w stosunku do tej muzyki, ale „Noctourniquet” nie jest złym wydawnictwem. Koledzy pewnie docenią. W przypadku tego zespołu najlepiej jednak polegać na własnym zdaniu. Zatem trójeczka będzie najbezpieczniejszą oceną. I z tego wynika, że dla mnie to najsłabszy album w ich dyskografii. Tematu jednak nie odpuszczę, może wykluje się z tego coś jeszcze.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „The Whip Hand”  i „The Malkin Jewel”.
2. Najgorszy moment: Po pierwsze: długość płyty; po drugie: nie ma się o co zaczepić właściwie przez całe 65 minut.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Mars to oczywiście marka papierosów. Gdzieś w latach 90. w każdym kiosku można było je kupić. Volta to dopełniacz słowa Volt. A Volt jak wiadomo jest jednym z najlepszych piw dostępnych w naszym kraju. Niezłe kombo, prawda?
4. Skojarzenia muzyczne: Zdecydowanie Mars Volta. Do tego garść Radiohead oraz nieco sztucznych, udawanych przypraw.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: ćwiczeń z chemii. Czysto, schludnie, bez emocji. Woda do kwasu? A może kwas do wody?
6. Ciekawostka. Dawno temu, w listopadzie 2005 roku, jeden z liderów zespołu Mars Volta, Omar Rodriguez Lopez miał zagrać koncert w poznańskim klubie Blue Note. Miałem bilet, poszedłem z dziewczyną, ale okazało się, że artysta ugrzązł w śnieżycy na granicy polsko-czeskiej. I tyle go widziałem.
7. Na dokładkę okładka. Gorsza od poprzednich. Bardzo cenię dotychczasową rysunkową stylistykę. Czosnek z „Octahedron” jest best momentem wszystkich okładek tego zespołu.

23. Azbest: The Mars Volta "Noctourniquet"

The Mars Volta - Noctourniquet
Ocena: * * * *


Nie mogę powiedzieć by wiadomość o nowej płycie The Mars Volta jakoś mną poruszyła. Ujawnienie kulisów jej powstania tym bardziej stępiło moje zainteresowanie.
Dla wtajemniczonych w temat jeszcze słabiej niż ja: materiał na "Noctourniquet" nagrano jeszcze w 2009 roku, niedługo po „Octahedron „ . A ukazał się ~3 lata później gdyż Cedric Bixler-Zavala potrzebował więcej czasu na dopieszczenie tekstów. Przyznacie – pyszna perspektywa.
Odrzuty z nudnej, wymemłanej płyty marynujące się przez trzy lata w wydzielinie z chorobliwie rozrośniętego ego wokalisty. Szał! Pozory na szczęście mylą i oberwałem po gębie udanym produktem.
Nowa płyta jest przynajmniej o klasę lepsza od poprzedniczki. Jest dynamiczniejsza, cięższa, bardziej zwarta, i o znacznie ciekawszych kompozycjach. Już otwierający płytę „The Whip Hand” przepięknie kopie między kieszenie i kończy się... przed upływem pięciu minut.
I tendencja ta utrzymuje się przez resztę płyty – średnia długość utworu to 4 minuty i 58 sekund. I żeby nie było wątpliwości - nie jest to kwestia wpływu elementów odstających – mediana długości trwania utworu dla "Noctourniquet" wynosi 4 minuty i 44 sekundy. W porównaniu ze starszymi wydawnictwami zespołu nastąpiła w tym względzie znacząca zmiana. Poprzednie płyty wypełnione były kompozycjami których zarówno średni czas trwania jak i mediana bezlitośnie lokowały się po tej bardziej monumentalnej stronie sześciu minut. Oczywistym wyjątkiem jest „Frances the Mute”. Na niej utwory mają już tak bizantyjską formę, że podbijają obie te wartości w okolice trzynastu minut.
Również i długość całej płyty jest przykładem umiaru w wykonaniu panów wielu imion – długość całości nieznacznie wykracza ponad godzinę. Zazwyczaj dobrnięcie do finału zajmowało im z pięć kwadransów. Długość uwtorów sprawia, ze materiał jest łatwiejszy do strawienia przez odbiorcę. Mimo to najnowsza produkcja The Mars Volta i tak sprawia wrażenie nazbyt rozciągniętej. Zdecydowanie powinni zakończyć ja na „Imago”, a w najgorszym razie „Molochwalker”. Kolejne trzy utwory to już dość pośledniej jakości materiał. Nie na tyle jednak by doszczętnie zepsuć odbiór całości. Raczej lekki niesmak, zabity kończącym płytę udanym „Zed and Two Naughts”.
A jeśli chodzi o ramy stylistyczne to nie zaskoczyli wciąż prog-rock w ich okrytym złą sława stylu. Jeśli ktoś ich już słyszał to zna ich muzykę jak zły szeląg. Tu też nie zaskakują/nie sprawiają zawodu. Mamy gęstwę dźwięków, wyczynowe kawałki, polirytmie, solówy i ogólnie Display of Power. Bogu dzięki nie Vulgar.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Aegis”.
2. Najgorszy moment: tytułowy „Noctourniquet”.
3. Analogia z innymi element kultury: Ponoć inspiracją do teksów była dziecięca wyliczanka i mit o Hiacyncie.
4. Skojarzenia muzyczne: Współczesny rock progresywny. Nie mylić przypadkiem z neo-progiem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podpasuje pod jakiś cyberpunk.
6. Ciekawostka: Nie tylko czas trwanie utworów uległ redukcji. Dotknęło to również składu zespołu. I tu rodzi się pytanie: przypadek to jeno czy celowe dążenie do zagęszczenia muzyki zespołu?.
7. Na dokładkę okładka: na jednym obrazku więcej psychodelii niż na całej płycie razem wziętej.

23. Basik: The Mars Volta, "Noctourinquet"

The Mars Volta - Noctourniquet
Ocena: * * * 1/4

Klęska urodzaju. To stwierdzenie dotyczy właściwie każdej płyty The Mars Volta. Za dużo, za długo. Tym razem również nie udało się uciec od grzechu nieumiarkowania i nadwyrężania cierpliwości słuchacza.
Nie będę się znęcał nad objętością i gęstością materiału, ale wyobraźcie sobie, że zjadacie w całości bochen razowego kołacza bez przepity w 15 minut. Kolejna rzecz, która się rzuca w uszy po odpaleniu płyty to coraz wątlejszy z płyty na płytę głos Cedrica. Wysiłek w jego głosie dla bardziej empatycznych odbiorców może doprowadzić do poważnego uszkodzenia zdrowia. Na szczęście moc głosu nie przekłada się u niego na jakość melodii, które miejscami są po prostu porywające („Imago”, tytułowy). Dużo melodii, bo i dużo piosenek. Poprzednia płyta „Octahedron”, przyniosła zwrot w kierunku bardziej konwencjonalnych form. Stwierdzenie, że „Noctourniquet” kontynuuje obraną tam ścieżkę jest zarówno prawdziwe jak i nie. Tak - dalej mamy do czynienia ze zwrotkowo - refrenowymi tworami, jednak aranżacje zdecydowanie opierają się na zabawach z brzmieniami elektronicznymi, efektami gitarowymi itp. Innymi słowami gigantyczną rolę w aranżach i brzmieniu płyty odegrała praca i zabawa w studio (na wcześniejszych płytach oczywiście też, ale bardziej pod kątem formy). Tak, The Mars Volta zbliża się do ostatnich odsłon dźwiękowych eksperymentów Radiohead! Muzyczne szaleństwo, które wyparowało na „Octahedron” powróciło pod postacią właśnie tej nietypowej produkcji. Bestialstwo Omara nad formą piosenek uwidacznia się z rzadka np. w „Whip Hand” z poszatkowana partią bębnów w refrenie (finezja!). Spory plus za takie właśnie zrównoważenie sił chaosu i ładu.
Jednego dnia ten album wkurwia mnie niemiłosiernie, a innego odlatuję w kosmos, więc z trudem wystawiam końcową ocenę. Płyta nierówna, zbyt długa, ale sporymi fragmentami porywająca i godna polecenia… zaraz czy ja tego nie napisałem na początku? Mhm, The Mars Volta.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „The Whip Hand”, „Imago”, „Noctourniquet”, „The Malkin Jewel”
2. Najgorszy moment: „In Absentia”
3. Analogia z innymi element kultury: Mówią, że płyta jest koncept albumem czerpiącym z mitologii greckiej. Złote runo dla tego, kto skuma coś z ich tekstów.
4. Skojarzenia muzyczne: The Mars Volta meets Radiohead. „Malkin Jewel” nieustannie kojarzy mi się ze stylistyką Waitsowską albo jakimś utworem Nicka Cave’a.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Sugestia mitologii greckiej zadziałała i z sentymentem powróciłem myślami do japońskiego serialu Ulysses 31 gdzie ów Mitologia zderzyła się z Kosmosem.
6. Ciekawostka: Szósty regularny album TMV i pierwszy bez udziału Johna Frusciante
7. Na dokładkę okładka: Horyzont, zachód słońca, nadejście nocy w formie abstrakcyjnej.

23. Pippin: The Mars Volta, Noctourniquet











Ocena: * * * *

Nie ma co kryć – jest dobrze.
To już prawie dekada, jak The Mars Volta, ci ciekawsi pogrobowcy nieodżałowanego At The Drive-In, cieszą i intrygują nasze uszy. Łączą hardcorowe ciągoty do przeszłości z szeroko rozumianym rockiem progresywnym, połamanymi rytmami i wysokim, czasem może i nazbyt, emocjonalnym wokalem. Na ich poprzednich płytach bywało olśniewająco (debiut!), bywało też mętnie i męcząco (Frances the Mute). Tym razem oscylują raczej pośrodku.
Pośrodku swych zainteresowań, ma się rozumieć. Bo utwory raczej nie przekraczają pięciu minut, a ośmiu to już zupełnie. Bo mniej jest galopad (ale nie martwmy się ich zupełnym brakiem, posłuchajmy choćby „Molochwalker”), więcej klimatu i ichniej odmiany psychodelii (tu powinienem wymienić niemal wszystkie tytuły). Do tego zaś ładunek całkiem chwytliwych melodii („Trinkets Pale of Moon”, „In Absentia”). Cedric czasem w swoim stylu niemiłosiernie ładuje nam w uszy wysokie dźwięki, ale czasem próbuje zażyć słuchacza z innej strony i wpada w taką barwę, że – przyznaję bez bicia – gdybym nie znał płyty i ktoś mi zapodał otwierające ją „The Whip Hand”, pomyślałbym, że to jakiś zapomniany numer Kula Shaker.
Czego się można przyczepić? Tego co zwykle, płyta jest ciut za długa. Niby tylko niewiele ponad godzinę, ale dziesięć minut mniej by nie zaszkodziło. Z drugiej jednak strony – ciężko mi wybrać utwór wyraźnie odstający, który chciałoby się wywalić. Lepiej zatem się wsłuchać na przykład w balansujące między niemal ambientowym a akustycznogitarowym podkładem „Vedemalady”. Albo w wybuch refrenu „Zed and two Naughts”. Wsłuchać się w teksty też można – ale dla mnie tradycyjnie przy tym zespole zadanie karkołomne, nigdy nie wiem, o co im idzie.
W skrócie – może entuzjazmu w moim tekście mało, ale dla mnie w dyskografii Omara i spółki ten album ustępuje tylko debiutowi. Polecam.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jest w czym wybierać, ale postawię na „In Absentia”.
2. Najgorszy moment: Nie wskażę i co mi pan zrobi?
3. Analogia z innymi elementami kultury: Podobno płyta to concept album, nawiązujący do mitu o Hiacyncie. Podobno.
4. Skojarzenia muzyczne: Dziedzictwo rocka progresywnego połączone z rytmami różnych kontynentów.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: No z Grecją to mi się na pewno nie kojarzy.
6. Ciekawostka: Płyta była niemal gotowa trzy lata temu, ale Cedric szlifował teksty.
7. Na dokładkę okładka: Kojarzy mi się z niemiecką elektroniką typu Tangerine Dream.

czwartek, 15 marca 2012

22. Pippin: The Smiths, Strangeways, Here We Come











Ocena: * * * 1/2

Przyznam, że długi czas nie przepadałem za tą płytą. Że niby już nie to, że zespół nawet nie na krawędzi rozpadu, ale już potrzaskany, że nie umywa się nie tylko do arcydzieła „The Queen is dead”, ale nawet do debiutu czy utworów z singli. Że kompozycje nijakie, melodie trochę na siłę...
A ostatnio polubiłem. Fajnie jest!
The Smiths to dla wielu frapująca zagadka – jeden z najbardziej inspirujących brytyjskich zespołów w historii zdobył swój status właściwie nie do końca wiadomo dlaczego, bo prochu przecież nie wymyślił. A ich pożegnalna płyta – mimo że jednak daleka od ich największych osiągnięć – w dobrym stopniu pokazuje styl zespołu. Na styl ów składają się przede wszystkim działania dwóch osób – chwytliwe zagrywki gitarowe Johnny’ego Marra oraz charakterystyczny głos, nieoczywiste, ale urzekające melodie i inteligentne, ocierające się o poezję teksty. Te ostatnie cechy to oczywiście domena Morriseya.
Problemem „Strangeways” jest jej porównywanie do poprzedniej płyty kwartetu. I faktycznie w tej konfrontacji nasza bohaterka bezlitośnie dostaje w łeb na każdym kroku – nie znajdziemy ani perkusyjnej kanonady „The Queen is dead”, ani rozdzierającego serce „There is a light that never goes out”, ani chwytliwej melodii „Bigmouth strikes again”. Z tekstami też jakby gorzej – nie ma nawiązań do klasyki angielskiej poezji ani dzielenia się ze słuchaczem wiekopomnym odkryciem, że niektóre dziewczęta są większe, niż inne.
Ale gdy uwolnić się od tych porównań, dostajemy całkiem zgrabny album The Smiths. Gdzie i gitarze Marra, i śpiewowi i melodiom Morriseya niewiele można zarzucić (przepraszam sekcję rytmiczną, ale zawsze odbierałem popularnych Kowalskich jako wytwór dwóch osobowości). Może ubarwianie płyty sekcją smyczkową i dętą nie jest najszczęśliwsze, ale słucha się bardzo przyjemnie. Można próbować wesoło poskakać przy „Unhappy birthday” czy „I started something I couldn’t finish”, można wzruszyć się przy łzawej „I won’t share you” lub „Last night I dreamt that somebody loved me”, można wreszcie ogólnie zadumać się, czy brytyjska alternatywa muzyczna przybrałaby znane nam kształty, gdyby nie kariera The Smiths, zakończona tym właśnie albumem.
Nie jest to wybuchowy finał godzien zachwytów, ale na pewno też nie wstydliwe popłuczyny po dobrym zespole. Naprawdę warto posłuchać.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Niepokojące, głównie za sprawą odgłosów w tle, klawiszowe intro do „Last night I dreamt that somebody loved me”.
2. Najgorszy moment: Rytmika „Girlfriend in a coma”. Klasyczne umpa-umpa.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Właśnie bardzo mało jak na ten zespół. Chociaż brzydkie praktyki wytwórni płytowych, opisane w „Paint a vulgar picture”, to też element kultury, nieprawdaż?
4. Skojarzenia muzyczne: Skojarzenie wsteczne – czyli połowa brytyjskich kapel po The Smiths próbowała grać jak The Smiths.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Spacer po robotniczych dzielnicach miast środkowej Anglii lat osiemdziesiątych i rozmowy z młodymi znudzonymi mieszkańcami.
6. Ciekawostka: Ponoć perkusista Mike Joyce rozpłakał się ze wzruszenia, słysząc pierwszy raz „I won’t share you”.
7. Na dokładkę okładka: Chyba każda okładka The Smiths przedstawia zdjęcie mniej lub bardziej zapomnianej gwiazdy dawnego kina. Tym razem w roli głównej Richard Davalos. Choć mi przez całe lata wydawało się, że to Morrisey we własnej osobie.

22. Basik: The Smiths "Strangeways, Here We Come "

The Smiths - Strangeways, Here We Come

* * * 7/8

I’ve come to wish you an unhappy birthday / ‘Cause you’re evil/ And you lie/ And if you should die/ I May feel slightly sad / But I won’t cry – śpiewa rozgoryczony Morrissey w “Unhappy Birthday”, a ja mam wrażenie, że zrobił mnie konkretnie w buca… Jeszcze parę lat temu oglądałem w MTV teledysk w którym banda pseudopanków w okularach z fryzurami jak Beavis & Butthead jeżdżą na rowerach po ulicach. Pomyślałem – co za cieniasy – łotafak?. Później kolejne spotkanie – Morrissey tańczy w rozciągniętym swetrze i macha grabiami jakby chciał odfrunąć do ciepłych krajów. W dodatku śpiewa jakby go ktoś przed chwilą obudził. Cienias jakich mało. Sytuacja odwróciła się o 400 gradów po przesłuchaniu całego albumu. „Strangeways, Here We Come” właśnie.
Przyznaję, że nawet nie wiem kiedy uzależniłem się od tej płyty (co nawet trochę mnie przeraziło bo mówią na mieście, że Moz lubi chłopców/ nie lubi chłopców – niepotrzebne skreślić). Teraz odkręcam wszystko, co powiedziałem na początku. Żadne z nich cieniasy. Grzeczny wizerunek zespołu, łagodne melodie i czasami głupawe synkopowane rytmy to wielka mistyfikacja. Te piosenki podszyte są smutkiem, który uderza z barwy głosu Morrisseya oraz jego ironiczno-romantycznych tekstów. „Strangeways…” ze wszystkich albumów The Smiths posiada największy potencjał komercyjny i jest całkiem obszerną kopalnią pop – alternatywych przebojów o czym mogą świadczyć 1) najwyższe notowania w rankingach od początku ich kariery 2) ja tańczę. Szczęście w nieszczęściu, szeroko pojęte elementy pop w muzyce The Smiths stały się kością niezgody pomiędzy Morrisseyem a gitarzystą, Johnnym Marrem i ostatecznie doprowadziły do rozpadu grupy. Szkoda, bo nie sądzę, że zespół z tak ikonicznym wokalistą mógłby stracić swoją tożsamość, szczególnie, że muzyka na „Strangeways…” nie różni się fundamentalnie od chyba najbardziej znanego dzieła The Smiths, czyli „The Queen Is Dead”.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: ”Death of a Disco Dancer”, „Stop Me If You Think You’ve Heard This One Before” – co ciekawe to ten sam numer z rowerami który tak gromko wyśmiałem.
2. Najgorszy moment: „Death at One’s Elbow”
3. Analogia z innymi element kultury: „Paint a Vulgar Picture” jest ogólnie komentarzem dotyczącym patologii w muzycznym szołbiznesie zarówno na linii wydawca – artysta jak i pomiędzy wykonawcą a fanami.
4. Skojarzenia muzyczne: a) ”Death of a Disco Dancer” to przecież „Dear Prudence” The Beatles! b) The Smiths to jedna z największych inspiracji sceny brytyjskiej od Britpopu po (wraz z m.in. The Clash, The Jam czy The Cure) scenę Indie początku 21. wieku – patrz The Libertines, Arctic Monkeys. c) W Polsce The Smiths = Bielizna
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: ostrego pedałowania
6. Ciekawostka: Salford Lads Club przedstawiony w teledysku do „Stop Me…” to ponad stuletni ośrodek rekreacyjny dla młodzieży położony na przedmieściach Manchesteru, a obecnie kultowe miejsce dla fanów The Smiths i nie tylko. Bywalcami klubu byli m.in. Peter Hook z Joy Division czy Graham Nash (Crosby, Stills & Nash)
7. Na dokładkę okładka: Moz, dlaczego to musiał być Aron, a nie Abra?



22. pilot kameleon: The Smiths, Strangeways, Here We Come



Ocena ****

Kwestionariusz 1:
1. Główny kierunek obrany na płycie. Piosenka. Tak się składa, że wszystkie utwory z tej płyty nokautują słuchacza elegancką przebojowością, która sprawia, że po kilku odsłuchach nie można się od tego albumu uwolnić.
2. Charakterystyka brzmieniowa. Szturmujemy tereny alternatywne, ale wcale nie musimy być brudni i śmierdzący, jak nakazywała stylistyka punk. Kto zabroni się ładnie uczesać i śpiewać eteryczno-natchnionym głosem?
3. Umiejscowienie na osi czasu. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Archaizująca patyna jest wyczuwalna, ale żeby to śmierdziało plastikiem?  Skąd! Prima sort!
4. Umiejscowienie płyty w dyskografii zespołu. Kowalskich dzieło ostatnie choć przyćmione zasłużoną sławą poprzedników z pewnością nie jest płytą do odpuszczenia. Światła reflektorów są skierowane przede wszystkim na „The Meat Is Murder” i „The Queen Is Dead”, a trzeba przyznać, że skryte na samym końcu „Strangeways, Here We Come” w niczym im nie ustępuje.
5. Objętość materiału. Cenne jest umiarkowanie w prezentowaniu muzyki. Dlaczego dzisiaj nikt nie nagrywa płyt, które trwają trzydzieści sześć minut, a po ich odsłuchu chce się wcisnąć przycisk start raz jeszcze?
6. Co było dalej? Panowie się rozpadli. Reaktywować się nie chcą, pomimo propozycji podpartych milionowymi sumami. Morrissey radzi sobie świetnie jako solista. Pracowity Marr skupił się na drobniejszych rzeczach i słuch trochę o nim zaginął. Sekcja się nie liczy.
7. Recepcja kiedyś i dziś. Listy przebojów: druga pozycja w Anglii, pięćdziesiąta w Stanach. Twórcy wypowiadają się o niej pochlebnie. Po latach opiniotwórczy na naszej ziemi „Teraz Rock” marginalizuje znaczenie tej płyty przyznając jej w numerze 3/2009 notę **1/2. Portal „Allmusic” ocenia ten album na ****. Użytkownicy Rate You Music w ilości 4866 osób wyceniają album na 3,89 (dane z dnia 14.03.2012). Ja przyznaję płycie czwórkę z malutkim plusem, którego nie widać w nocie pod okładką płyty.

Kwestionariusz 2:
1. Najlepszy moment: Może ostatni utwór?
2. Najgorszy moment: Szybki przelot po traciliście. Potem jeszcze jeden. Nie, nie ma tu słabych momentów.
3. Analogia z innymi elementami kultury: muzyczna osiemdziesiona o wymowie uniwersalnej.
4. Skojarzenia muzyczne: No to tak szczerze: kto nie zrzynał z The Smiths? Chyba tylko Ci, którzy zakończyli działalność przed nimi. No i metalowcy. Jeden z najbardziej wpływowych zespołów.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Lubię jak jest mi smutno. Nie chcę się zabić, ale różę mam przy sobie. Przytul mnie. Zatańczmy w deszczu na moście.
6. Ciekawostka. Widziałem na żywo Morriseya. Zachwyt!
7. Na dokładkę okładka. No dobra, może to jest najgorszy moment?

22. Azbest: The Smiths "Strangeways, Here We Come "

The  Smiths - Strangeways, Here We Come
* * * 1/2

Krótko: ambitny gitarowy pop.
Dalej będę pluł jadem więc można odpuścić.
Jako się rzekło muzyka ciekawa – utworach są różnorodne, sporo się dzieje – panowie zdecydowanie pracowali nad aranżacjami. Brzmienie płyty wzbogacają przeróżne smaczki – m.in. dźwięki saksofonu, smyczki. I tu dochodzimy do wad.
Miejscami nazbyt wyraźnie słychać, że płytę nagrywano w najciemniejszych latach średniowiecza fonografii – latach osiemdziesiątych. Wspomniany dodatki brzmieniowe to tak naprawdę pseudo-instrumenty – dźwięk uzyskano przy pomocy syntezatora. Otrzymujemy dźwięk instrumentopodobny. Nawet perkusja chwilami też osobliwie pobrzmiewa. Na dobrą sprawę to detale, ale mogą być nieprzyjemne i psują odbiór całości.
Większym problemem są proporcje między partiami instrumentalnymi a wokalno-instrumentalnymi. Nad muzyką zdecydowanie góruje głos Morrisseya. Sam głos niczego sobie – niebanalny, wszechstronny... Ale interpretacje bywają ciężkostrawne... Zazwyczaj jest dobrze, ale chwilami M robi się tak teatralny i zmanierowany, że zabija całą zabawę. Śpiewanie jakby był na skraju omdlenia w ekstazie nerwowej zupełnie do mnie nie trafia. Zbyt pretensjonalne jak na mój gust. A tekstowo też bywa le fuj. Coś w stylu „Zła dziewczyno, nie życzę ci śmierci, ale bym nie płakał”. No, kurwa - co to ma być?
Doceniam wkład, ale nie moja półka. Gdybym zdobył się na obiektywizm zapewne mógłbym nawet się pozachwycać. Może w innym wcieleniu, może tylko w innym stanie ducha. Ale nie teraz – jak mawiał Kazimierz Górski „gra się tak jak przeciwnik pozwala”.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: muszę przyznać, że niezwykle ujęła mnie aliteracja w tytule „Death of a Disco Dancer”. Instrumentalna końcówka tez przyjemna.
2. Najgorszy moment: Na płycie nie ma ewidentnie słabych elementów – co bym nie mówił o Morissey'u, kompozycje są porządne. Dobra - początek „Last Night I Dreamt That Somebody Loved Me”. To sample z jakiegoś filmu o zombie? Wyszło strasznie po chuju... A jak się zastanowić to tytuły jako takie są jakieś takie...
3. Analogia z innymi element kultury: często okładki płyt The Smith to kadry z filmów przeróżnych.
4. Skojarzenia muzyczne: Liczne – inspirowało się nimi/zżynało od nich całe mnóstwo wykonawców.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Pisanie decyzji w sprawie odmowy umorzenia odsetek za zwłokę w podatku od czynności cywilnoprawnych.
6. Ciekawostka: Swego zzasu ich kawałek „London” nagrał... Anthrax.
7. Na dokładkę okładka: Richard Davalos w kadrze z „na wschód od Edenu”.