Ocena: ***
Tak już w życiu jest, że ci lubią mocno tłukące gitary, tamci melodyjne refreny, owi rapowe napieprzanki, a jeszcze inni najchętniej przyswoiliby wszystko naraz. I właśnie do tych ostatnich twórczość swą kierował niedawno rozwiązany zespół Alexisonfire.
Być może źródłem tej swoistej schizofrenii był fakt działalności w grupie aż trzech wokalistów. Tak to sobie wyobrażam – że każdy ciągnął w swoją stronę i koledzy nie mieli serca rezygnować z żadnego aspektu, próbowali więc wszystko zgrabnie pożenić. Tak zwani znawcy przypięli chłopakom etykietę post-hardcore, który to gatunek ma być niby bardziej przystępny i melodyjny od klasycznego hardcore.
Czy tak jest właśnie na tej płycie? No jest. Gitarzystom nie można zarzucić braku zaangażowania, a wspomniany konglomerat śpiewaków też stara się, żeby nie było nudno. Nudno może i nie jest, ale porywająco też nie. Ot, produkt jakich wiele. Kto nasłuchał się Refused czy innego Quicksand, ten trafi na znany i lubiany teren. Teren bez wpadek, ale i bez porywów. Słuchamy bez bólu, ale jak mi każecie za miesiąc coś zanucić, to sukcesu nie będzie. Płyta pochodzi z roku 2006 – wydawało mi się, że nurt już przebrzmiał, można więc zastanawiać się, czy koledzy muzycy faktycznie prezentowali to, co im grało w duszy, czy badali kwestię, ile jeszcze można wycisnąć z niedawnej mody. Wycisnąć również komercyjnie – ciężko oprzeć się wrażeniu, że takie „This Could Be Anywhere in the World” z premedytacją było tworzone jako przebój. Poniekąd się udało, bo wyszedł z tego chyba najlepszy utwór na albumie, ale wrażenie lekko bezczelnego wyrafinowania pozostaje.
Sam nie wiem, czy płyta jest zbyt monotonna, czy zbyt rozkojarzona. Jeśli w każdym utworze łączymy ze sobą kilka różnych muzycznych bajek w podobny sposób, to prawdziwe mogą się wydawać obie uwagi. Wstydu nie ma, ale klasykami też nie zostaną.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jako się rzekło - „This Could Be Anywhere in the World”.
1. Najlepszy moment: Jako się rzekło - „This Could Be Anywhere in the World”.
2. Najgorszy moment: Chwile, kiedy raper się bardziej wczuwa.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Skąd się wzięła nazwa zespołu, pewnie i tak koledzy wspomną. Ja w takim razie powiem wam, że plakat reklamujący płytę widać w pilotowym odcinku serialu „Chuck”.
4. Skojarzenia muzyczne: Co bym nie robił, nie uwolnię się od myśli biegnących w kierunku Linkin’ Park.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kojarzy mi się wielogodzinne ślęczenie przed ekranem komputera przy jakiejś strzelance.
6. Ciekawostka: Jeden z wokalistów założył z grubsza folkową kapelę City And Colour. Warto posłuchać!
7. Na dokładkę okładka: Nie ręce a łapy. Zmęczone? Spracowane? Jednak nie. To obrazek z wielkiej śnieżycy z 1977, do dziś dobrze pamiętanej w niektórych wschodnich obszarach USA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz