Ocena: ***1/2
John Frusciante miał dwadzieścia jeden lat i rockowy świat u swoich stóp. Jego macierzysty zespół stał się wielką światową gwiazdą po wydaniu płyty „Bloodsugarsexmagik”, a młodego gitarzystę obwołano wybitnym talentem i idolem nie tylko równolatków. Czy to jednak ze względu na różnice artystyczne, czy niemożność poradzenia sobie z wielką sławą, czy inne problemy – w każdym razie nasz bohater opuścił Red Hot Chili Peppers, zaszył się gdzieś, a w 1994 zaprezentował światu solową płytę.
Płytę dziwną. Intrygującą, momentami olśniewającą, momentami nużącą. Brzmiącą jak wprawki, jak zapisy z prób. Mamy tu pianino, syntezator, nawet flet, ale przede wszystkim Johna i jego gitarę. A ta tworzy dziwny, oniryczny nastrój, potrafi zachwycić, potrafi zadziwić, potrafi i zirytować. Raz zagra delikatnie, innym razem przyspieszy, jak Jimi Page w „Gallows Pole”, a potem przetworzy ją jakiś rozdzierający uszy efekt, by wreszcie wszystko zwolnić i rozciągnąć w czasie. Na tym tle Fru wyśpiewuje luzackie melodyjki, często nierówno, będąc wyraźnie obok tonacji. No właśnie – celowo, czy nie, ale płyta brzmi jak szkic. Jak zabawy gościa, który ma dość sławy, chce zrobić wszystkim na przekór, niechlujnie, nie przejmując się komercyjnymi konwenansami. Podejrzewam, że mocno przy tym eksperymentując z różnymi substancjami poszerzającymi świadomość. Na dłuższą metę jest to męczące, a płyta niestety jest długa. Mało tego, pierwsza jej połowa broni się całkiem nieźle, jest jakiś urok w tych chorych piosenkach, ale druga część, w dużej mierze pozbawiona wokalu, to już obniżające ocenę albumu dziwactwo.
Mimo, że zespół potem znacznie obniżył loty – wolę Johna w Red Hotach.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Been insane”. Krótko, ładnie, bez zbędnych szaleństw.
2. Najgorszy moment: Druga część płyty. Nawet pomysłów na tytuły zabrakło.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Ciężko żeby piosenka o Arabie na plaży nie kojarzyła mi się z debiutanckim singlem The Cure. A pośrednio z „Obcym” Camusa.
4. Skojarzenia muzyczne: Syd Barrett zastępuje Roberta Planta na trzeciej płycie Led Zeppelin. Zgadza się na pójście w akustyczną stronę, ale chce mieć większy wpływ na kompozycje.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Masz pusty dom w dolinie, wychodzisz wieczorem na zewnątrz, bierzesz gitarę i butelkę whisky – po czym grasz, patrząc na zachodzące słońce. Tylko nie wychodź na werandę, bo wtedy trzeba grać bluesa.
6. Ciekawostka: Na płytę nagrano również utwór, w którym wokalistą był River Phoenix – młoda nadzieja Hollywood, zmarła w wyniku przedawkowania narkotyków. Ostatecznie utwór pojawił się jednak dopiero na kolejnym albumie Johna.
7. Na dokładkę okładka: Dziwaczna, jak i zawartość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz