Ocena: * * * 1/2
Przyznaję, że pierwszy odsłuch tej płyt, a właściwie przesłuchanie fragmentaryczne przeprowadziłem w konkretnym stanie upojenia alkoholowego. Podobało mi się bardzo. Z następnymi podejściami - już na trzeźwo - było coraz gorzej. Bałaganiarska, improwizowana forma kompozycji, szkaradne brzmienie i irytujące linie wokalne – jednym słowem męka. Mimo to starałem się zagłębiać „Niandrę” i nie skreślać na starcie. I znów zażarło tym razem ze słuchawkami na uszach, przysypiając w samolocie gdzieś pomiędzy niebem a ziemią. Muzyka po prostu rozpływała się w uszach. Chaos królujący w strukturze tych piosenek zaczął intrygować. Nie byłem w stanie przewidzieć, co czai się za kolejnym dźwiękiem, refrenem i to wciągało. Riffy i motywy muzyczne rodziły się i przenikały całkiem płynnie i naturalnie. Podobne doświadczenia przeżyłem słuchając i relaksując się na opustoszałej plaży przy łagodnym szumie morskich fal.
Z powyższych przemyśleń wynika jasno, że jest to płyta dedykowana odmiennym stanom świadomości (nieważne, jaką drogą zostaną osiągnięte). Po prostu trzeba przynajmniej w niewielkim stopniu wejść na poziom percepcji, na którym był Fru w trakcie nagrywania tego materiału. A brzmi on tak jakby chłop siedział uwalony na kanapie z gitarą i przygrywał do kaseciaka (słychać szum taśmy) to, co mu w danej sekundzie przyjdzie do głowy. I tu rodzi się pytanie: czy tak faktycznie było? Czy ta cała bałaganiarska forma, te kolaże dźwiękowe są nagrane z premedytacją czy jest to dzieło przypadku? Przeglądając wypowiedzi artysty na temat nagrywania tego albumu można raczej skłaniać się ku temu, że jego koncepcja jest przemyślana, choć na pewno nagrana na wspomaganiu z innego wymiaru.
Płyta podzielona jest na dwie części: bardziej zwartą i piosenkową w klimacie amerykańskich folkowców z lat 60tych „Niandrę” oraz „Usually Just a T-shirt” – idącą w stronę większej improwizacji i rozmycia formy, ale także posępniejszą w swoim wyrazie.
1. Najlepszy moment: Been Insane
2. Najgorszy moment: fragmenty Usually Just a T-Shirt, jednak trochę irytującego bełkotu tam jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: tytuł piosenki „Mascara” został zainspirowany spotkaniem Frusciantego z Victorem Haydenem aka Mascara Snake, współpracownikiem Cpt. Beefhearta na „Trout Mask Replica”
4. Skojarzenia muzyczne: Neil Young, Bob Dylan, Jimi Hendrix (linie wokalne), Captain Beefheart (forma)
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do podróży po wymiarach astralnych
6. Ciekawostka: Na tej płycie mamy kolejny dowód na to, że Frusciante inspiruje się Black Sabbath. „My Smile is a Rifle” brzmi jak interpretacja „Solitude” brytyjczyków. Sabbath pojawiał się też w „Give It Away” RHCP („Sweet Leaf” również z Master Of Reality)
7. Na dokładkę okładka: Chyba tylko Fru ją rozumie.
Przyznaję, że pierwszy odsłuch tej płyt, a właściwie przesłuchanie fragmentaryczne przeprowadziłem w konkretnym stanie upojenia alkoholowego. Podobało mi się bardzo. Z następnymi podejściami - już na trzeźwo - było coraz gorzej. Bałaganiarska, improwizowana forma kompozycji, szkaradne brzmienie i irytujące linie wokalne – jednym słowem męka. Mimo to starałem się zagłębiać „Niandrę” i nie skreślać na starcie. I znów zażarło tym razem ze słuchawkami na uszach, przysypiając w samolocie gdzieś pomiędzy niebem a ziemią. Muzyka po prostu rozpływała się w uszach. Chaos królujący w strukturze tych piosenek zaczął intrygować. Nie byłem w stanie przewidzieć, co czai się za kolejnym dźwiękiem, refrenem i to wciągało. Riffy i motywy muzyczne rodziły się i przenikały całkiem płynnie i naturalnie. Podobne doświadczenia przeżyłem słuchając i relaksując się na opustoszałej plaży przy łagodnym szumie morskich fal.
Z powyższych przemyśleń wynika jasno, że jest to płyta dedykowana odmiennym stanom świadomości (nieważne, jaką drogą zostaną osiągnięte). Po prostu trzeba przynajmniej w niewielkim stopniu wejść na poziom percepcji, na którym był Fru w trakcie nagrywania tego materiału. A brzmi on tak jakby chłop siedział uwalony na kanapie z gitarą i przygrywał do kaseciaka (słychać szum taśmy) to, co mu w danej sekundzie przyjdzie do głowy. I tu rodzi się pytanie: czy tak faktycznie było? Czy ta cała bałaganiarska forma, te kolaże dźwiękowe są nagrane z premedytacją czy jest to dzieło przypadku? Przeglądając wypowiedzi artysty na temat nagrywania tego albumu można raczej skłaniać się ku temu, że jego koncepcja jest przemyślana, choć na pewno nagrana na wspomaganiu z innego wymiaru.
Płyta podzielona jest na dwie części: bardziej zwartą i piosenkową w klimacie amerykańskich folkowców z lat 60tych „Niandrę” oraz „Usually Just a T-shirt” – idącą w stronę większej improwizacji i rozmycia formy, ale także posępniejszą w swoim wyrazie.
1. Najlepszy moment: Been Insane
2. Najgorszy moment: fragmenty Usually Just a T-Shirt, jednak trochę irytującego bełkotu tam jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: tytuł piosenki „Mascara” został zainspirowany spotkaniem Frusciantego z Victorem Haydenem aka Mascara Snake, współpracownikiem Cpt. Beefhearta na „Trout Mask Replica”
4. Skojarzenia muzyczne: Neil Young, Bob Dylan, Jimi Hendrix (linie wokalne), Captain Beefheart (forma)
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: do podróży po wymiarach astralnych
6. Ciekawostka: Na tej płycie mamy kolejny dowód na to, że Frusciante inspiruje się Black Sabbath. „My Smile is a Rifle” brzmi jak interpretacja „Solitude” brytyjczyków. Sabbath pojawiał się też w „Give It Away” RHCP („Sweet Leaf” również z Master Of Reality)
7. Na dokładkę okładka: Chyba tylko Fru ją rozumie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz