sobota, 21 czerwca 2014

76. Pippin: Pierwszomajowe pochody basowe

Przed dwudziestu z górą laty grałem w Struktórach Goldżiego na basie właśnie, ale mniejsza o to, bo i wybór funkcji w zespole był mocno przypadkowy, i sam zespół zbytniej kariery, choćby i lokalnej, nie zrobił. Więc na bok wspomnienia, bo my tu o basie. I powiadam: nieprzypadkowo angielskie "bass" ma z grubsza ten sam rdzeń, co "base" i "basis". Bo to podstawa, aksjomat i fundament. Posłuchajmy.

1. The Beatles - Rain (singel, 1966)
Lubię takie zestawienia zaczynać od Beatlesów i mądrzyć się, że od nich praktycznie zaczęło się wszystko, co najciekawsze, w muzyce rockowej, więc i teraz skorzystam z okazji. U progu psychodelicznego okresu twórczości, ukryty poza płytami studyjnymi - oto przed Państwem "Rain". I, rzecz jasna, Paul McCartney.

2. Breakout - Gdybyś kochał, hej! (Na drugim brzegu tęczy, 1987)
Może i trochę rżnięcie z Hendrixa, ale doceńmy - ekipa Tadeusza Nalepy (w tym składzie basista Michał Muzolf) czujnie śledziła, co się w świecie dzieje.

3. The Clash - Guns of Brixton (London Calling, 1979)
Skoro nikt z Kolegów nie wspomniał o tej oczywistej oczywistości, niech mi przypadnie ona w udziale.

4. The Cure - A Forest (Seventeen Seconds, 1980)
Bas głównie rozwija tu gitarowy motyw rozpoczynający główną część utworu. Ale daje to tyle mroku i ponurości, że znam takich, dla których "A Forest" to najsmutniejszy numer świata i chcą, żeby im go zagrać na pogrzebie.

5. Zdzisława Sośnicka - Pożegnanie z bajką (Akademia Pana Kleksa, 1983)
O wielkości tej piosenki, o wzruszeniu, które powoduje, czy to w kontekście filmowym, czy bez niego, można rozprawiać godzinami. Nie przegapmy i partii basu Arkadiusza Żaka. Polski pop przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (sprawdźcie też Krystynę Prońko) niespodziewanie dzielnie i bez obciachu dotrzymywał kroku światowej modzie na funk i disco.

6. Rendez-Vous - A na plaży... Anna (Rendez-Vous, 1986)
Coś jak wspomniane wyżej "Strzelby z Brixton" - dziarski basowy motyw na otwarcie, który ciągnie cały utwór. Ale przypomnijmy go, ten utwór znaczy, bo jest jednym z najlepszych polskich numerów nie tylko nowej fali, ale i całej dekady.

7. Metallica - Orion (Master of Puppets, 1986)
Araya sroce spod ogona nie wypadł, ale za najlepszego basistę wielkiej czwórki thrashu uchodził świętej pamięci Cliff Burton. Czy dobrze sobie radził w takim na przykład "Orionie" - sprawdźcie sobie tutaj.

8. Kult - Polska (Posłuchaj to do ciebie, 1987 (choć w sumie dopiero reedycje))
Wiem, banał i oczywistość. Ale przypomnijcie sobie - na pewno byliście na niejednym koncercie Kultu. I TEN moment, kiedy po dobrych dwóch godzinach schodzą, wy czekacie, aż wyjdą na bis, światła się jeszcze nie zapalają, a Jeżyk Wereński zaczyna grać TEN motyw.

9. The White Stripes - Seven Nation Army (Elephant, 2003)
Ty, to gra gitara czy bas? Chyba oba równo. A może nie? Niee, jednak bas. Nieważne. Najlepszy riff XXI wieku.

10. Armia - Anima (Der Prozess, 2009)
Kto był najlepszym basistą Armii? Pablo Piotrowski czy Doktor Kmieta? Matematyczna wręcz, do bólu zimna precyzja, czy finezja i pewien duch improwizacji? Sam nie wiem. ale posłuchajmy Kmiety. Zwłaszcza tak od 5:37.

76. Azbest: Pierwszomajowe pochody basowe

DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG. DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG. DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG. DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG. DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG. DING DING DANG DING DANG DANG, DING DING DANG DANG.

Charles Mingus "II B.S." ("Mingus Mingus Mingus Mingus Mingus", 1964)
Na dżezie znam się mało bo prosty ze mnie chłop i Slejera lubię, ale obecność Mingusa wydała mi się nieodzowna. Ależ kizior miał łapę! W zasadzie to nowa wersja "Haitian War Song" z "The Clown", ale znacznie lepsza więc ją wybrałem.

The Stooges "Fun House" ("Fun House", 1970)
Półgłówki kojarzą się przede wszystkim z dzikim jazgotem gitary i dziką charyzmą wokalisty, ale na drugiej płycie złapali potężny groove. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym. Dave Alexander (wtedy) dawał radę, a Mike Watt (teraz) daje jeszcze bardziej.

Magazine "The Light Pours Out of Me" ("Real Life", 1978)
Podczas selekcji materiału moje myśli krążyły wokół postpunka niczym muchy nad końskim ścierwem. Ale nie moja to wina, że akurat wtedy rock podłapał dobre wibracje w spadku po reggae. Ówczesny basista Magazine - Barry Adamson zdryfował później w stronę muzyki filmowej, ale ostatnio wrócił do korzeni na etacie u Nicka Cave.

Joy Division "Transmission" ("Transmission", 1979)
Jeden z tych nielicznych rockowych zespołów w większym stopniu opierających się brzmieniowo na basie niż poczciwej gitarze. Peter Hook z początku brzmi jakby wysyłał telegram, nie transmisję radiowa, ale utwór i tak nabiera niesamowitego impetu.

John Cale "Rosegarden Funeral Of Sores" ("Mercenaries/Rosegarden Funeral Of Sores", 1980)
Chyba mam obsesję na punkcie najsłynniejszego żyjącego Walijczyka. Tym jednak razem Cale dał mi solidne usprawiedliwienie (Żohn nie zawodzi - pozdro Żohn!) - linia basu jest naprawdę solidna. Do tego stopnia, że niebawem numer zrobili chłopcy z Bauhaus, a ci wiedzieli jak ładnie przybasować.

The Jesus Lizard "Then Comes Dudley" ("Goat", 1991)
Czy dzieło przypadku czy owoc perfidnego planu, kawałek ten brzmi jak solidnie pokurwiona wersja "The Great Expectations" z repertuaru Milesa Davisa. Ale żre niesamowicie i trzyma za ryj, a wielka w tym zasługa Davida Simsa.

Melvins "Night Goat" ("Houdini", 1993)
Skoro pojawił się już jeden kozioł to i drugi nie zawadzi. Melvins bardzo konsekwentnie trzymają się sprawdzonego składu - konsekwentnie zmieniają basistów jak rękawiczki. W tym przypadku riff jest tyleż mocarny co zagadkowy - tak na prawdę nie wiadomo kto go zagrał. Wiadomo tylko, że na pewno nie Lorax, wymieniona jako basistka (wówczas już z nimi nie grała).

King Crimsion "VROOOM" ("Thrak", 1995)
Żarty się skończyły - Tony Levin i Trey Gunn wyprowadzą cię na taki spacer, że możesz sobie nogi połamać. Ale z dwoma basistami to nie dziwota. Chociaż obaj panowie graja na takich wynalazkach, że rodzi się pytanie czy to wciąż jeszcze basiści.

Mazzoll & Arhythmic Perfection "Ropa Świętej Anny (część II)" ("a", 1995)
Mimo, że miedzy Odrą a Bugiem sporo mamy okazji do poczucia się białym murzynem, poczucie rytmu jakoś nam się od tego nie rozwija. Ale bez przesady, też potrafimy. Sławomir Janicki wykrzesał z siebie najlepszy polski groove? Niewykluczone.

Techno Animal "We Can Build You" ("Brotherhood of the Bomb", 2001)
Jakoś dominuje u mnie rock w przeróżnych odmianach, a warto by wspomnieć o elektronice. Ofiarami zostaną Kevin Martin i Justin Broadrick - duo bezwzględnych bassowych terrorystów. Wybór padł na ten kawałek, ale na dobra sprawę pasowałby również ich Ice czy któryś z licznych projektów Martina (Bug, King Midas Sound itd.)

76. pilot kameleon: Pierwszomajowe pochody basowe

Na początku Bóg stworzył bas. Bas był bazą do dalszych działań, bez niego nie można było działać dalej. Bas zawsze znajduje się u samej podstawy. Jest fundamentem oraz spoiwem i lepszczem. Jego pierwotność zawsze uruchamia atawizmy, przez które sięgamy do samego początku. Bas tkwi w genach. Bas był pierwszy.

Co będzie? Ano będzie różnie. Fragmenty, większe partie, smaczki. A wszystko zjednoczone pod flagą niskich częstotliwości.

1. Jimmy Garrison* - Introduction toMy Favourite Things (Live In Japan, 1966**)
Niech będzie z "Live At Village Vanguard Again!". Albo może lepiej z "Live In Japan", gdzie introdukcja rozrosła się do kwadransa. Poczuj finezję tych dźwięków. To uczucie w palcach, opuszki muskają, czuć drżenie, tak działa kontrabas. W zespole nieco ukryty, tu na pierwszym planie, całkowicie nagi ze swoim instrumentem. Odbieraj to jak chcesz.

* Garrison to taki cichy chłopaczek, który grał z Johnem Coltranem bardzo długo. Był oczywiście członkiem klasycznego kwartetu. Ale nawet gdy McCoy Tyner i Elvin Jones zdezerterowali, ten trwał do końca.
** Data nagrania, wydano później.

2. Cream - Spoonful (Wheels Of Fire, 1968)
Jack Bruce myślał basem, ale myślał też o kolegach, słuchał ich. Poczujcie załączoną wersję "Spoonful", gdzie środkowe kilkanaście minut to doktorat z blusowej improwizacji. No i ten bas, jakie uczucie i wysmakowanie. Uczta.

3. Pink Floyd - Let There Be More Light (A Saucerful Of Secrets, 1968)
Pink Floyd już bez Barretta, ale jeszcze na samym początku wędrówki. Szybkostrzał Watersa szybko zmienia swój charakter, ale początkowy kopniak zostaje w pamięci na zawsze. Kosmos też lubi bas, to nie tylko domena Ziemi.

4. The Beatles - Come Together (Abbey Road, 1969)
Oj, sir Paul potrafił szarpnąć cztery struny. Wejście do "Come Together" to jest apokalipsa, a dalej jest jeszcze lepiej. W sumie to na płytach The Beatles wiekopomnych basów jest cała masa. I oczywiście rekomenduję wersję mono, choć tutaj niestety stereo.

5. King Crimson - Larks' Tongues InAspic pt 2 (Larks' Tongues In Aspic, 1973)
Chodzi o moment na wysokości 3 minuty i 45 sekundy. Wetton odpala kilka sierpowych. Miał tak czasem w zwyczaju. Świetny basista o nieco agresywnym, ale bardzo finezyjnym stylu. Nie do podrobienia, chłop był rozpoznawalny na kilometr.

6. Prince Far I And The Arabs - Big Fight Dub (Dub To Africa, 1979)
Dub basem stoi. Tłustym, okopconym, wbijającym się w świadomość na pełnej mocy. "Dub To Africa" to dla mnie wzorzec, punkt odniesienia, basowy monument z krainy dub.

7. PIL - Albatross (Metal Box, 1979)
Imponująca konstrukcja. Prosta, banalna, transowa. Kiedyś to potrafili grać kilka właściwych dźwięków przez godzinę, żeby stworzył się klimat, nastrój, odpowiednia wibracja. A dziś to pięćset dźwięków i mało... Jah Wobble miał klasę.

8. Jane's Addiction - Three Days (Ritual de lo Habitual, 1990)
Trzecia część klasycznych kawałków Jane's Addiction zaczyna się od partii basu. Wywiedli to najpewniej z post punku, przefiltrowali przez siebie i stworzyli nową jakość. A za basowy wstęp do "Three Days" Eric Avery zostanie kiedyś świętym.

9. Nick Cave & The Bad Seeds - Do You Love Me? Pt 1 (Let Love In, 1993)
Groove. Zasadnicza i konieczna treść każdej partii basowej. Jeśli tego nie ma, to przegrałeś. Sorka... A jeśli to masz, to rozdajesz karty. Martyn P. Casey to potrafił. Posłuchaj jak się skrada...

10. Lech Janerka - Ryba Lufa (Bruhaha, 1994)
W Polandzie nie ma nikogo, kto mógłby mu dorównać w kategorii czujności basowej. Tekstowej też. Kompozycyjnej też. No dobra, z Lechem nie można nikogo równać. Poczujcie ten gęsty puls "ryby lufy". Jak go nie czujesz, to może być źle.

76. Basik: Pierwszomajowe pochody basowe

Na wszystkich moich ulubionych basistów niestety zabraknie tu miejsca. A chciałoby się dorzucić, Paula Ravena z Killing Joke czy Paula Simonona z The Clash (Nie mylić z Paulem Simonem choć ten też nieźle czesał w teledysku z Chevy Chasem *) albo Martyna P. Caseya z The Bad Seeds. Celowo pominę wypierdalaczy typu Claypool czy Flea albo sławy jak John Paul Johnes czy Mccartney, choć darzę ich wszystkich niezmiernie ciepłym uczuciem. Więc nie będzie to wyłącznie lista ulubionych basistów ale linii basu w utworach, którymi rzeczywiście można się zajarać.

Zacznijmy cytatem czarnoskórego klasyka: „Bass! How low can you go!?”


1. John Mayall - Off The Road (USA Union, 1970)
Załapałem za trzecim przesłuchaniem, skąd unikalne brzmienie płyty USA Union. Tu nie ma bębnów! Mimo to wszystko buja, a rolę pałkera przejmuje fenomenalny Larry Taylor – jeden z najjaśniejszych punktów współpracy Mayalla z Jankesami. Cechy charakterystyczne: ciepły sound, solidna porcja ozdobników i nieustajacy bluesowy „walk” (czasem zabarwiony soulowo jak w „Nature’s disappering”).

2. Frank Zappa – Apostrophe (Apostrophe ('), 1974)
Tom Fowler, Arthur Barrow, Scott Thunes… basiści tworzyszący Zappie nie byli znani ale byli to muzycy absolutnie wyśmienici (nie mówiąc o tym, ze każdy z nich musiał być trochę kopnięty i miał w sobie „to coś”). Ze sławami ówczesnego świata Zappa współpracował sporadycznie i raczej na koncertach – Sting, John Lennon, Yoko Ono czy Pink Floyd. Współpracę studyjną zaliczył Jack Bruce, choć były basista Cream zaprzecza jakoby to on jamował w tytułowym utworze z Apostrophe (‘). Ale jak nie on, to kto? Nagranie mówi samo za siebie.

3. King Crimson – Starless (Red, 1974)
John Wetton zanim stał się zawodowym mięczakiem nakurwiał potężne i głośne basy. W latach 70. jego gry i brzmienia nie dało się pomylić z niczyim innym (wystarczy posłuchać koncertówki Roxy Music, gdzie gra w paru numerach). „Starless” lubię chyba najbardziej, ale to jedynie przykład jego fenomenalnej roboty na całym Redzie i innych albumach King Crimson.

4. Roxy Music - Love Is The Drug (Siren, 1975)
Ta partia basu jest tak sexy jak tylko sie da. Nawet bardziej niż sam Brian Ferry. Urywane frazy, tłuste brzmienie, na parkiecie robi się gorąco i wilgotno. Słucham raz w tygodniu, żeby ćwiczyć kocie ruchy i wyregulować ciśnienie w nogawce.

5. Elvis Costello - Lipstick Vogue (This Year's Model, 1978)
Skromny Bruce Thomas to prawdziwy bohater drugiego planu. Doskonałe połączenie bardzo melodyjnego stylu gry z mocną pulsującą dynamiką. „Lipstick Vogue” to tylko przykład bo większość utworów Elvisa Costello budowana była właśnie na tych chwytliwych pulsujących partiach Thomasa choć sam lider przecież dzierży elektryka.

6. Porter Band - Aint Got My Music (Helicopters, 1980)
Porter z Żywca nie jest najgorszy, ale tego z „Helicopters” nie przebije. Nie przeszkadza, że okradają bezlitośnie amerykańska nową falę i Talking Heads. Kazimierz Cwynar przystojniejszy niż Tina Weymouth może nie jest, ale wyciska z basu nawet lepsze soki niż ona. CBGB’s byłoby dumne.

7. Queen - Dragon Attack (The Game, 1980)
Owoce fascynacji muzyką funk i disco przez muzyków Queen w latach osiemdziesiątych były różne. Dwa słowa, o których każdy fan Queen próbuje zapomnieć: „Hot Space”. Ale zanim pojawił się „Hot Space” był przecież „The Game” ze świetnym „Another One Bites a Dust” oraz mniej znanym ogółowi „Dragon Attack”. A właśnie ten drugi to absolutna czołówka w kompendium basowych riffów.

8. Maanam - Oddech Szczura (Maanam, 1981)
Maanam, Kora, Jackowski. Nikt nie zwraca uwagi na basistę w tym zespole, a przecież Olesiński na debiucie grzmocił miażdżące basy jak ten znerwicowany pochód w „Oddechu Szczura”. Kowalewski na dwójce był chyba jeszcze lepszy i można by tu zacytować również "O! Nie rób tyle hałasu".

9. The Sisters of Mercy – Lucretia, My Reflection (Floodland, 1987)
W okolicach Floodland Andrew Eldritch wraz ze swoją rozczochraną przyjaciółką miał pozbawiony finezji ale skuteczny sposób pisania chwytliwych utworów – automat perkusyjny i prosta ale natarczywa linia basu. Te pięć dźwięków na krzyż i metaliczne brzmienie wbija się w pamięć na zawsze. Dam-dam-dam-dam-dam-dam-dam-dam…

10. Faith No More - King For A Day... (King for a Day - Fool for a Lifetime, 1995)
Billy Gould jako jeden z moich basowych bogów nie mógł się tu nie znaleźć. Jego styl gry łączy bardzo szerokie wpływy od funku przez soul, punk, basistów nowej fali, rock i metal. Jego partie właściwe zawsze są centralną częścią i wiodącym elementem kompozycji .Wybrałem linię z „King for a Day…” charakterystycznie zrytmizowaną i transową, melodyjną i nasyconą indywidualnym uderzeniem z łapy (np. częste vibrato, akcentowanie, choć tu nie gra tak agresywnie). No i jest (niewieśniacka) solówka. BUK! 

* Na płycie „Graceland” tak naprawdę gra afrykański bassman Bakithi Kumalo i jego vibe jest doskonały. Posłuchajcie bezprogowca w „Boy in the Bubble”

piątek, 30 maja 2014

75. Azbest: Bauhaus "Bela Lugosi's Dead"












****1/2

Pierwsza dźwiękowa ekranizacja „Draculi” (powieści o przybyszu spoza granic zachodniej cywilizacji, zagrażającym status quo) do roli intruza wykorzystała imigranta. Egzotyczny wygląd i ciężki węgierski akcent (utrudniające karierę w filmach dźwiękowych) stały się o dziwo atutem. Bela Lugosi stworzył kreację wręcz wzorcową. Inspirował nie tylko filmowców, ale i muzyków. I nic dziwnego, że przywoływała go najsłynniejsza wampiryczna piosenka. Korzystając przy tym z... egzotycznych brzmień. Dub'owe wibracje oderwane od ciepłych korzeni i przeszczepione do katakumb o dziwo pięknie zaowocowały.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Bela Lugosi's Dead"
2. Najgorszy moment: Dużego wyboru nie ma więc "Boys".
3. Analogia z innymi element kultury: utwór odwołując się do "Draculi" z 1931 został wykorzystany w "The Hunger" stanowiącym początek nowej ery filmowych krwiopijców.
4. Skojarzenia muzyczne: Muzycy twierdzą, że zżynali z Gary Glittera.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: świetnie przegryza się z wąpierzami.
6. Ciekawostka: Trzeci i ostatni utwór - wersja demo "Dark Entries" to tak naprawdę tylko fragment utworu. Taki zwiastun - chłopcy poważnie potraktowali filmowe inspiracje.
7. Na dokładkę okładka: Wbrew obiegowym opiniom pochodzi z filmu D.W. Griffitha "The Sorrows of Satan". Kadr z "Caligariego" zdobił zadnią część okładki.

75. Pippin: Bauhaus - Bela Lugosi's Dead



Ocena: * * * * *

„True Goth is black and dead” – mawiają ortodoksi i leją łzy nad faktem, że określenie „rock gotycki” jest dziś potocznie przyklejane głównie do kapel pokroju Nightwisha czy innego Within Temptation. A przecież zaczęło się zupełnie inaczej – było niepokojąco, mrocznie, ponuro, horrorowato wręcz. Było narastanie napięcia. Był paranoiczny tekst i takiż wokal. Było postpunkowo, nowofalowo, metal zupełnie się im nie śnił. A jak się przyjrzeć, to byli raczej bladzi i wychudzeni, a nawet jeśli odzieżowo byli czarni, to nie była to czerń z żurnala mody. Tak to się zaczęło. Bela Lugosi is dead.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:  Wstęp? Wejście wokalu? Krzyk „undead!”? 
2. Najgorszy moment: Brak tego utworu na płytach studyjnych. Trzeba kupić składankę, chyba że ktoś znajdzie singla. 
3. Analogia z innymi elementami kultury:  No Bela Lugosi, pisze przecież.
4. Skojarzenia muzyczne: Wtedy głównie Joy Division. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Spacer przez cmentarz. 
6. Ciekawostka: Béla Ferenc Dezsõ Blaskó brzmi dużo mniej majestatycznie, prawda?
7. Na dokładkę okładka: Dopełnia całości.


75. Basik: Bauhaus, "Bela Lugosi's Dead"



Ocena: * * * * 1/2

„Listen to them, the childrrren of the night. What music they make”. Bela Lugosi, gdyby doczekał, mógłby powtórzyć swoją słynną kwestię słysząc muzykę Bauhausu. Hipnotyzującą (ten blask w oczach!) i zatopioną kłami w chłodnych pogłosach. Bela nie doczekał. Zmarł, a pochowany został na własną prośbę w stroju Drakuli. Tak oto słynny krwiopijca wyszedł z ekranu i stał się ciałem (choć zimnym). Prawda jest dziwniejsza niż fikcja, jak mówił Hitchcock.
Czy Lugosi faktycznie odszedł, czy tylko czeka na zmierzch? Zapytajmy co sądzi o tym Peter Murphy – „Undead! Undead! Undead!”

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nawet dwa – Bela i Bauhaus
2. Najgorszy moment: Coś tam jest na drugiej stronie singla, ale nigdy nie pamiętam.
3. Analogia z innymi element kultury: chiropterologia
4. Skojarzenia muzyczne: Libertango Piazzolli + David Bowie
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: wychodzenia po bardzo długich i krętych kamiennych schodach (bez poręczy)
6. Ciekawostka: Coverów tego utworu było bez liku, jeden gorszy od drugiego.Gdyby XIII. Stoleti zaśpiewali to po czesku to jeszcze by uszło.
7. Na dokładkę okładka: Jak ją zobaczysz to nie będziesz spał po nocach.

75. pilot kameleon: Bauhaus, Bela Lugosi's Dead


*****

Wcale nie był najwspanialszym ekranowym Drakulą. Zdecydowanie wolę w tej roli Maxa Schrecka czy Christophera Lee. Ale ta twarz, te dziwne oczka, w których było coś dziwnego, ten wschodnioeuropejski romantyzm. Tego nie miał nikt. Prawdziwy hrabia. Tragedia w życiu i na ekranie. No i ten kancik na werblu, gdy wszystko ocieka nie krwią, a dubowymi eksperymentami. Genialna prostota ocierająca się o prymityw. Grobowy głos i oczekiwanie na kumulację, której nigdy nie będzie. Najpiękniejszy pomnik.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: UNDEAD!












2. Najgorszy moment: Winyl ma dwie strony, zatem na stronie B też coś trzeba było wrzucić. No i wrzucili. I choć dobre, to gdzie tam tym drobinkom do strony A?















3. Analogia z innymi elementami kultury: Taka scena:















4. Skojarzenia muzyczne: Aaaaaaaaaaaaa.....















5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Doktor Brew:















6. Ciekawostka: We wszystkich filmach o Drakuli należy zwracać uwagę na to, jak wyartykułowana zostaje poniższa fraza:












7. Na dokładkę okładka: Świetna, w klimacie, to jednak nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie znalazł się na niej Bela Lugosi. Taka okładka byłaby świetna:


poniedziałek, 12 maja 2014

74. Pippin: Kate Bush, Lionheart


Ocena: * * * 2/3


Jeśli wykonawca wyda co najmniej przyzwoitą debiutancką płytę, to istnieją dwie szkoły, co do jego dalszych losów. Jedna twierdzi, że najtrudniejsza jest druga płyta, inna – że druga powstaje jeszcze z rozpędu, na świeżości, a najtrudniejsza jest trzecia. Jak to było w przypadku Kate Bush? Nie wiem, czy „Lionheart” powstał „z rozpędu, na świeżości” (acz Kate startując, miał już napisanych, z czasów nastoletnich, około dwustu piosenek i nagrywając swą drugą płytę nowych ułożyła raptem trzy), wiem za to, że jest zarazem i podobny, i niepodobny do wspaniałego „The Kick Inside”, od którego dzieli go raptem kilka miesięcy.
Ale bez przesady – tym, którzy trąbią, że podczas tych kilku miesięcy stało się z Kaśką coś złego i druga płyta jest tylko bladą kopią pierwszej, nie warto zbytnio wierzyć. Dobra, jest jednak słabiej, jest mniej przebojowo, jest mniej magicznie i próżno szukać olśnień na miarę „The Man With The Child In His Eyes”, o „Wichrowych Wzgórzach” nie wspominając – ale jest to nadal płyta na poziomie. Mniej przebojowa - bo subtelniejsza, mniej krzycząca „Spójrz na mnie, posłuchaj, mnie, zobacz, co tu wymyśliłam!”. Zresztą czy refren „Wow” (cóż za trafiony tytuł) jest słaby? Czy niski głos Kate choćby w „Coffee Homeground” jest tylko słabą kopią debiutu? Czy wreszcie mroczny wstęp „Hammer Horror” nie współgra idealnie z tematyką?
W ujęciu całościowym muzycznie mamy tu Kate Bush, jaką poznaliśmy na debiucie i jaką znać będziemy przez kolejne płyty. Niepodrabialny (no dobra, podróbek było wiele, ale kilka lig niżej), osobny styl. Subtelne melodie, szlachetne, nieoczywiste aranżacje, zwiewność i wysoki, jedyny w swoim rodzaju głos. I nawet dynamiczny refren „Don’t Push Your Foot On The Heartbrake” (a i „Hammer Horror” do niego niedaleko) nie zmieni tych skojarzeń, Kaśka, zwłaszcza z wczesnych płyt,  zawsze będzie nam się jawić jako natchnione, nieco kiczowate, dziewczę, będąca zawsze o kilka stóp nad ziemią, jak bohaterka „Dziadów części II”. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment:  "Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow!" 
2. Najgorszy moment: „In the Warm Room”. 
3. Analogia z innymi elementami kultury:  Nawiązań literackich i filmowych jak zwykle masa – dość spojrzeć na tytuły utworów. 
4. Skojarzenia muzyczne: Nikt przed nią i rzesze marnych podróbek po niej. Chociaż są i miłe wyjątki – bez Kaśki nie byłoby pewnie Bjork i Tori Amos. I jakkolwiek ta druga może i jest jednak kopią, tak ta pierwsza na pewno nie. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Poszukiwania Piotrusia Pana oczywiście. 
6. Ciekawostka: O ilości jej tras koncertowych pewnie wiecie? 
7. Na dokładkę okładka: A tu jednak kopia „The Kick Inside”. Znów dziwna poza, która, jak sądzę, ma wyglądać uwodzicielsko.

74. Basik: Kate Bush, "Lionheart"

Ocena: * * * 1/2

Od wydania debiutu Kate Bush zatytułowanego „The Kick Inside” do ukazania się „Lionheart” nie minął nawet rok. Sukces poprzednika wywołał zapewne nieznośne mrowienie w portfelach wydawcy, którego naciski miały duży wpływ na ujrzenie światła dziennego przez „Lionheart”. Nie była to zresztą pierwsza manipulacja EMI w kierunku młodej i niedoświadczonej Kate Bush. Na szczęście sytuacja miała się wkrótce odmienić dla niej na lepsze wraz z dalszą karierą. „Lionheart” stoi jeszcze na rozstajach.
Jak można się domyślić, pośpiech i warunki w jakich powstawała płyta czyni ją mniej spójną i przemyślaną niż „The Kick Inside”. Nie oznacza to, że brak tu dobrych kompozycji, nawet na miarę „The Man with the Child In His Eyes”. „Hammer Horror”, to na pewno jeden z najbardziej porywających utworów Kate w ogóle, dorównujący największym momentom debiutu. Poza tym właściwie każdy utwór ma to „coś”, nie mniej charakterystyczne niż wstęp do „Wuthering Heights”. „Fullhouse” – nietypowe metrum, i kroczący refren, „In Search of Peter Pan” – czarujące, bajkowe chórki, „Coffee Homeground” czy „Hammer Horror”- Kate śpiewającą niską barwą, „Don’t Push Your Foot on the Heartbrake” – rockowe uderzenie i zabawny tytuł.
Tak, to co najlepsze na tym albumie to sama Kate Bush. Eksperymentująca z większą odwagą ze swoim głosem jak np. w świetnym „Coffee Homeground”. Imponująca pomysłowością w budowaniu wielopoziomowych melodii a także spójnego wizerunku artystycznego pomimo, tego że większość utworów skomponowała jako nastolatka.
Gorsza wersja debiutu? Może. Ja im więcej słucham, tym bardziej cenię.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Hammer Horror (co za klip!).
2. Najgorszy moment: In the Warm Room. Oh England, My Lionheart
3. Analogia z innymi element kultury: Podobnie jak na „The Kick Inside”, dużo nawiązań do kina i literatury. Od Piotrusia Pana po Dzwonnika z Notre Dame
4. Skojarzenia muzyczne: Motown, brytyjski rock progresywny a nawet kabaret i opera. Poza tym Kate zainspirowała całe pokolenia wokalistek i bez niej pewnie nie byłoby Tori Amos, Bjork czy bardziej współczesnej Florence and The Machine.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Kraków – Wrocław – Gdynia – Łódź - Kraków i ruchome obrazki za oknem samochodu.
6. Ciekawostka: Ważną częścią muzyki Kate jest ruch i taniec. Jej nauczyciel „interpretacyjnego” tańca szkolił również Davida Bowie.
7. Na dokładkę okładka: Miau!

74. Azbest: Kate Bush "Lionheart"


***

Jak powiedział Darwin*: "Internet nie ma serca - jest jak broda kozy, zrobiony z czystego zła". I oto mam w czeluściach Internetu rozprawić się z drugą płytą Kate Bush - "Lionheart". Będzie masakra? Poleje się krew? E, ocena jest na starcie - wiesz już, że nie. Kaśka nie zachwyciła, ale przeżyłem. Reszta tekstu jest więc już niepotrzebna. I nudna. Nie musisz czytać. Serio.
A jednak czytasz dalej? Co za zaufanie. To naprawdę miłe. Na samą myśl ciepło mi się zrobiło na sercu. Zupełnie jak po przesłuchaniu "Lionheart". Trochę ponad pół godziny uroczych, słodziutkich pioseneczek zaśpiewanych uroczym, słodziutkim głosikiem. Ciepła, ujmująca wręcz płyta. Przytulne, pluszowe dźwięki, kojące niczym kocyk z wielbłądziej wełny. Gdyby nie kilka dynamiczniejszych fragmentów wymarzony soundtrack do drzemki.
I jak mogła mi się spodobać taka płyta? Muszę jednak przyznać - nie było aż tak źle. Więcej strachu niż bólu. Widać ciepło tej płyty rozbroiło nawet mnie. No i dziękuje za czas poświęcony na lekturę. Mam nadzieję, że nie był to czas stracony.

*) Oczywiście nie Karol Darwin tylko Darwin Waterson. „Niesamowity świat Gumballa” żondzi.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Symphony in Blue", "Hammer Horror".
2. Najgorszy moment: "Oh England My Lionheart"
3. Analogia z innymi element kultury: W dwóch utworach pojawia się Piotruś Pan - nie tak dziwne jeśli wziąć pod uwagę, że Kate Bush wówczas zaczynała wchodzić w dorosłość.
4. Skojarzenia muzyczne: Cóż nie moja półka, więc z niczym.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Park/las, Liście już opadły, ale jeszcze ciepło i względnie słonecznie.
6. Ciekawostka: Fanem Kate Bush jest... Cronos - wokalista Venom.
7. Na dokładkę okładka: Absurdalna na pierwszy rzut oka, ale po zastanowieniu pasuje do płyty.

74. pilot kameleon: Kate Bush "Lionheart"


***

Ciężko wrócić do regularnego pisania po dłuższej pauzie. Niemniej jednak trzeba, choć w sumie sama propozycja nie wydaje się zbyt porywająca (sorry Pippin!). No ale o to też w sumie chodziło. Spróbujmy zatem.
Z Kate Bush mam taki problem, że cenię, ale w sumie nie słucham regularnie. Ba, słucham tak nieregularnie, że prawie wcale. Cenię kilka utworów, ale całe płyty to już niekoniecznie. Jak włączę, przesłucham z przyjemnością, ale włączam nieczęsto. A takie "Lionheart"? Nie jest to pierwsza liga płyt artystki, ale pomimo tego zawiera w sobie dobrą próbkę jej twórczości. Przypomnijmy sobie czasy: toż to musiał być balsam dla progowców i antidotum na szalejący punk rock! Artystyczny pop pełną gębą, kobietka z nieprzeciętnym głosem, a do tego spora porcja hitów. Tak to musiało sieknąć publikę "The Kick Inside". Potem szybciutko pojawił się "Lionheart" i można powiedzieć, że sporo uleciało przez ten krótki okres czasu. Stylistycznie zawartość jest taka sama. Jakościowo jednak spadamy o level niżej. Brak przebojowości, brak świeżości debiutu. To podstawowe zarzuty. Dalej nie ma się do czego przyczepić. Jest zajebiste "Wow" (tak!), jest sporo patentów firmowych, które choć osadzone w gorszych kompozycjach, to jednak są bardzo radosne dla ucha. Porcja materiału też jest odpowiednia. Słuchacz nie zdąży się znudzić. Nie zdąży też wsiąknąć tak jak powinien. Podsumowując: płyta przejściowa. Jak nie jesteś fanatykiem, możesz się bez niej obyć. Niemniej jednak poziom jest, więc jak posłuchasz, to się nie otrujesz.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Wow"? No w sumie małe wow jest.
2. Najgorszy moment: Na dłuższą metę Kaśka może być męcząca. Nie ma też na "Lionheart" hitów pierwszej próby.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Na płycie znajduje się utwór zatytułowany "Hammer Horror". Niech z tej okazji podam swoją dyszkę hammerowych produkcji: 1. The Plague of the Zombies, 2. Dracula [Horror of Dracula], 3. The Reptile, 4. The Curse of Frankenstein, 5. The Revenge of Frankenstein, 6. Twins of Evil, 7. Frankenstein Must Be Destroyed, 8. Island of Terror, 9. The Gorgon, 10. The Mummy.
4. Skojarzenia muzyczne: Można marudzić, ale Kate Bush jest unikalna. Kojarzy się tylko sama ze sobą.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Doskonałe antidotum na hałas, zgiełk i szum.
6. Ciekawostka: O tym, ze jej pierwszą płytę produkował David Gilmour wiedzą wszyscy, o tym, że bilety na jej ostatnie koncerty sprzedały się w jedną milisekundę również. O tym, że mam na półce trzy płyty Kate Bush wie niewiele osób, zatem niech to będzie ciekawostka.
7. Na dokładkę okładka: Poniosło grafika, poniosło muzyka...