****2/3
Nie wierzyłem. Ale cóż, widocznie jestem człowiekiem małej wiary, bo i przed niemal dekadą nie wierzyłem w plotki o nowej płycie – a tu wyszło „Strays”. Z tym że po „Strays” nie wierzyłem jeszcze bardziej, bo skoro raz się udało zejść po latach i nagrać płytę, to limit szczęścia wyczerpany, drugi raz na pewno się nie uda. Tymczasem udało się. I to jak.
Powiedzmy sobie od razu – płyta jest rewelacyjna. Do „Strays” długo się przyzwyczajałem, polubiłem, ale trochę na siłę. Tymczasem „The Great Escape Artist” wgniotło mnie w ziemię od pierwszego razu. Od samego otwarcia. Od mocnego basu i świdrującej gitary Dave’a Navarro w „Underground”. Wgniotło i nie puszcza.
Właśnie – gitara. Fani Jane’s Addiction dzielili się na tych, co lubią funkowe oblicze zespołu, na tych, których przekonuje kierunek bardziej metalowy, na zwolenników podejścia psychodelicznego i na tych, którzy gdzieś mają takie podziały i po prostu lubią ten zespół. Mam złą wiadomość dla tych pierwszych – na nowej płycie nie mają praktycznie czego szukać. Może tylko początek singlowego „Irresistible Force” brzmi zwodniczo, ale utwór zaraz skręca w mocniejsze rejony. Bo na „The Great Escape Artist” dominują ostre gitary zmieszane z onirycznym (niech będzie psychodelicznym) klimatem. Energia i odlot, znaczy. Porządne, niemal metalowe, łojenie mamy głównie w zamykającym całość „Words Right Out of My Mouth”, a jedynym spokojniejszym utworem jest za to „Splash a Litte Water on It”, ale za sprawą Navarro ciężko jednoznacznie mówić o balladzie. A pomiędzy nimi całe spektrum talentu doświadczonych muzyków, którzy złapali nowy oddech i daleko im do pożegnania się z inwencją. Wszystko trochę przypomina niedocenianą płytę „One Hot Minute” Red Hotów, ale to chyba żadna niespodzianka. Zauważyć należy, że kolega Dave (wspominam go już trzeci raz, chyba nie traktuję członków zespołu równo) oprócz wycinania mocnych riffów ma też wiele innych pomysłów i warto się w nie uważnie wsłuchać, gitara całkiem śmiało poczyna sobie i na drugim, i na trzecim czasem planie. Fantastycznie ton płycie nadaje sekcja rytmiczna, co jest o tyle ciekawe, że Eric Avery na dobre pożegnał się z zespołem i na albumie pogrywa aż trzech basistów, w tym sam Navarro (choroba, czwarta wzmianka). A Farrell? Cóż, Farrell jest Farrell… Niepodrabialny wysoki głos, który przyciąga i hipnotyzuje.
Skoro dzieło tak cię zmiotło, to dlaczego taka głupia ocena? – spytacie. Cóż, faktycznie lekka asekuracja. Piątka to nota marzeń, którą przyznaję raczej po upływie czasu. A tu jest jakaś teoretyczna minimalna szansa, że po kilku tygodniach entuzjazm opadnie. Ale nie sadzę.
Powiedzmy sobie od razu – płyta jest rewelacyjna. Do „Strays” długo się przyzwyczajałem, polubiłem, ale trochę na siłę. Tymczasem „The Great Escape Artist” wgniotło mnie w ziemię od pierwszego razu. Od samego otwarcia. Od mocnego basu i świdrującej gitary Dave’a Navarro w „Underground”. Wgniotło i nie puszcza.
Właśnie – gitara. Fani Jane’s Addiction dzielili się na tych, co lubią funkowe oblicze zespołu, na tych, których przekonuje kierunek bardziej metalowy, na zwolenników podejścia psychodelicznego i na tych, którzy gdzieś mają takie podziały i po prostu lubią ten zespół. Mam złą wiadomość dla tych pierwszych – na nowej płycie nie mają praktycznie czego szukać. Może tylko początek singlowego „Irresistible Force” brzmi zwodniczo, ale utwór zaraz skręca w mocniejsze rejony. Bo na „The Great Escape Artist” dominują ostre gitary zmieszane z onirycznym (niech będzie psychodelicznym) klimatem. Energia i odlot, znaczy. Porządne, niemal metalowe, łojenie mamy głównie w zamykającym całość „Words Right Out of My Mouth”, a jedynym spokojniejszym utworem jest za to „Splash a Litte Water on It”, ale za sprawą Navarro ciężko jednoznacznie mówić o balladzie. A pomiędzy nimi całe spektrum talentu doświadczonych muzyków, którzy złapali nowy oddech i daleko im do pożegnania się z inwencją. Wszystko trochę przypomina niedocenianą płytę „One Hot Minute” Red Hotów, ale to chyba żadna niespodzianka. Zauważyć należy, że kolega Dave (wspominam go już trzeci raz, chyba nie traktuję członków zespołu równo) oprócz wycinania mocnych riffów ma też wiele innych pomysłów i warto się w nie uważnie wsłuchać, gitara całkiem śmiało poczyna sobie i na drugim, i na trzecim czasem planie. Fantastycznie ton płycie nadaje sekcja rytmiczna, co jest o tyle ciekawe, że Eric Avery na dobre pożegnał się z zespołem i na albumie pogrywa aż trzech basistów, w tym sam Navarro (choroba, czwarta wzmianka). A Farrell? Cóż, Farrell jest Farrell… Niepodrabialny wysoki głos, który przyciąga i hipnotyzuje.
Skoro dzieło tak cię zmiotło, to dlaczego taka głupia ocena? – spytacie. Cóż, faktycznie lekka asekuracja. Piątka to nota marzeń, którą przyznaję raczej po upływie czasu. A tu jest jakaś teoretyczna minimalna szansa, że po kilku tygodniach entuzjazm opadnie. Ale nie sadzę.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: gitara w „Twisted Tales”
2. Najgorszy moment: wstęp do „Words Right Out of My Mouth”. Doświadczenie uczy, że takie gadanie nudzi się już przy trzecim – czwartym razie. I tak też jest.
3. Analogia z innymi elementami kultury: lenistwo nie popłaca. Zamiast iść grzecznie za zakupy, zamówiłem płytę w popularnym sklepie internetowym. Mija półtora tygodnia, a ja jej ciągle nie mam, więc nie tropiłem tekstów wnikliwie, a takim asem nie jestem, żeby wszystko ładnie ze słuchu wyłapać.
4. Skojarzenia muzyczne: Co ja tu, do kroćset, mam napisać? Że Jane’s Addiction brzmi jak Jane’s Addiction?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: coś szybkiego i nie do końca mądrego. Niech będzie zjazd rowerem z góry ze słuchawkami w uszach. Na przykład z Przełęczy Okraj na wschód. Gdy miałem 17 lat, zatrzymywałem się dopiero po jakichś dziesięciu kilometrach, bez pedałowania. Dziś jestem ćwierć kwintala grubszy, więc pewnie zajechałbym jeszcze dalej.
6. Ciekawostka: Ten blog nie istniałby w takim kształcie, gdyby nie zespół Jane’s Addiction. Albowiem to przed jego koncertem poznaliśmy się osobiście z Pilotem Kameleonem.
7. Na dokładkę okładka: Przy całym moim uwielbieniu dla kapeli, nigdy nie przepadałem za ich okładkami. I znowu jakieś szkaradztwo z głupią miną.
Bravissimo, mr Pippin - lepiej bym tego nie ujął!
OdpowiedzUsuń