niedziela, 16 października 2011

12. Basik: HTRK, "Work (work, work)"

HTRK - Work (work, work)

Ocena: * * * 1/2

Pomiędzy debiutem „Marry Me Tonight” a drugim albumem HTRK istnieje dwuletnia przerwa. Można powiedzieć, że nie jest to tak długi okres czasu, ale biorąc pod uwagę samobójczą śmierć Seana Stewarta w tym czasie, można spodziewać się sporych zmian stylistycznych, skoro zespół postanowił kontynuować działalność w duecie.
Na pierwszy rzut ucha drastycznych zmian nie ma. Druga płyta Hate Rock to nadal cholernie nastrojowa muzyka o odcieniach od ponurego do depresyjnego. Z kolejnymi podejściami jednak różnice widać wyraźniej. Paleta barw staje się jakby węższa i pasmo przesuwa się w stronę intensywnego mroku. Od strony muzycznej niby podobnie – minimalistyczna elektronika z okolic Suicide, lecz tym razem zrobiło się jeszcze bardziej… hmm… oszczędnie. Dynamika utworów spadła, zniknęły właściwie shoegaze’owe tła i sprzężenia, zniknęła ta specyficzna drapieżność. Czy to źle, skoro ta muzyka nadal podskórnie pociąga? Duetowi udało się wykreować tu niezwykle ambiwalentną, ale sugestywną atmosferę: z jednej strony duszną i przytłaczającą („Bendin’”), a z drugiej zimną jak lód („Body Double”). Szkoda tylko, że za wciągającą warstwą instrumentalną nie poszły teksty, które w dużej części sprawiają wrażenie napisanych z poziomu emocjonalnego nastolatki. Czepiam się, ale przy takim minimalizmie muzycznym teksty wychodzą na plan pierwszy i nie sposób ich zignorować. Sprawę trochę ratuje hipnotyzujący głos Jonnine Standish, w którym utonąć łatwo, a z takiej perspektywy tego, co na wierzchu już nie widać.
Wydaję mi się, że nie ma co spoglądać na „Work (work, work)” poprzez debiut. Tak jak na początku oba albumy wydawały mi się podobne, teraz widzę więcej różnic między nimi. Są inne, ale tak samo dobre. Cieszę się, że zespół, pomimo istotnych strat kadrowych zdecydował się nagrać kolejny album.

1. Najlepszy moment: „Eat YR Heart”
2. Najgorszy moment: „Eyes Ice Eis” i te żenujące gadki po niemiecku z reklamy seks telefonu czy czegoś tam podobnego.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Legenda fascynatów zjawisk paranormalnych czyli trójkąt bermudzki jako analogia trójkąta miłosnego. Nawet fajne porównanie, ale już tekst „He on she on me, me on she on he(…)” itd. to już trochę jest śmieszne. Co to jest? Bo mi się to kojarzy z ciastem np. przekładańcem albo makowcem (był taki dobry dowcip o makowcu, ale to już inna historia).
4. Skojarzenia muzyczne: Suicide, Massive Attack
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa: Do bezmyślnego gapienia się w sufit i przeżywania morfologii zarysowań tynku na styku płyt gipsowo-kartonowych.
6. Ciekawostka: Jak do tej pory 25% recenzji na „67. milach” traktuje o zespołach których ktoś z ważnych członków już nie żyje. Jeśli jesteś muzykiem i nie żyjesz to masz szansę jedną na cztery, ze o Tobie napiszemy!
7. Na dokładkę okładka: Zbyt grzeczna i estetyczna jak na treści które niesie.

2 komentarze:

  1. właściwie to przerwa była ponad dwa razy dłuższa gdyż od nagrania do wydania debiutu upłynęło mniej więcej tyle czasu ile wynosił proces wydawniczy w złotych czasach polskiego pankroka, a i w międzyczasie stracili połowę załogi która odpowiadała za dźwięki i ich brzmienie na debiucie (wliczając producenta), choć z gruntu nie ma co tak na płytę narzekać w zestawieniu z niedawnym koncertem w Krakowie gdzie brzmienie było po prostu fatalne, a no i te germańskie gadki na wstępie mi się akurat podobają

    szacunek za całościowy koncept i poczwórne podejście do tematu

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za uzupełnienie i dobre słowo! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń