Ocena: * * * 3/4
Jane's Addiction – podejście czwarte. I znów bez Erica Avery. Prawdę powiedziawszy ciągłe zmiany w składzie nie wróżyły dobrze zespołowi. Na szczęście udało im się pozbierać i nagrać kolejny album. W dodatku całkiem sympatyczny album.
Zespół nie próbował odkrywać Ameryki, ale płyty wtórną nazwać też nie można. Są tu znane już elementy: trochę ciężaru, nieco gotyckiego nastroju, są wpływy psychodeliczne, a na dodatek szczypta elektroniki. Wszystko to wymieszane i całkiem gładko połączono w całość. W sumie to nawet zbyt gładko.
Teoretycznie wszystko na swoim miejscu i przyjemnie się słucha, ale... Nie mogłem pozbyć się wrażenie, że mam do czynienia z dokładnie zaplanowanym produktem. Płyta sprawia wrażenie jakby przy jej tworzeniu panowie zamiast porywami serca bardziej kierowali się chłodną kalkulacją. Efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt przemyślana. Brakuje dawnego odlotu, wyparowało gdzieś to szaleństwo. Brzmienie płyty jest poukładane i wypolerowane do perfidii.
Kompozycje może nie są wariackie, ale za to ładne i melodyjne. Za wyjątkiem „Irresistible Force” żadna z nich nie porywa, ale są rozpoznawalne i niezgorzej wpadają w ucho. Ogólnie płyta wypada mało frenetycznie, Jane's Addiction bardziej skupia się na nastroju.
Długość dobrze dobrana – nie nuży i nie za krótko. Ot w sam raz by słuchacz nie zdążył się znudzić. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że okolice trzech kwadransów to optymalne środowisko dla płyt.
Wszystko to powoduje, że płytowy powrót Jane's Addiction można uznać za udany. Mimo mojego marudzenia płyty słucha się bardzo przyjemnie. „The Great Escape Artist” nie jest to może albumem na miarę „Ritual de lo habitual”, ale Farrellowi i gromadce wstydu nie przynosi.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Singlowy „Irresistible Force”.
2. Najgorszy moment: Trudno coś wybrać. Jeśli już to „Ultimate Reason”.
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty i pan na okładce przywodzą na myśl Houdiniego. Ale tego tutaj nie kaftan krępuję.
4. Skojarzenia muzyczne: W „End to the Lies” słychać riff z „You Really Got Me”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Raczej wieczór. Raczej beztroski.
6. Ciekawostka: Premierę płyty zaplanowano na 18 października. Tego samego dnia w 1977 roku w wiezieniu Stammheim samobójstwo popełnili Andreas Baader, Gudrun Ensslin, oraz Jan-Carl Raspe. Też swego rodzaju ucieczka.
7. Na dokładkę okładka: Motyw zdecydowanie Farrellowski, ale Primusa też czuć.
Zespół nie próbował odkrywać Ameryki, ale płyty wtórną nazwać też nie można. Są tu znane już elementy: trochę ciężaru, nieco gotyckiego nastroju, są wpływy psychodeliczne, a na dodatek szczypta elektroniki. Wszystko to wymieszane i całkiem gładko połączono w całość. W sumie to nawet zbyt gładko.
Teoretycznie wszystko na swoim miejscu i przyjemnie się słucha, ale... Nie mogłem pozbyć się wrażenie, że mam do czynienia z dokładnie zaplanowanym produktem. Płyta sprawia wrażenie jakby przy jej tworzeniu panowie zamiast porywami serca bardziej kierowali się chłodną kalkulacją. Efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt przemyślana. Brakuje dawnego odlotu, wyparowało gdzieś to szaleństwo. Brzmienie płyty jest poukładane i wypolerowane do perfidii.
Kompozycje może nie są wariackie, ale za to ładne i melodyjne. Za wyjątkiem „Irresistible Force” żadna z nich nie porywa, ale są rozpoznawalne i niezgorzej wpadają w ucho. Ogólnie płyta wypada mało frenetycznie, Jane's Addiction bardziej skupia się na nastroju.
Długość dobrze dobrana – nie nuży i nie za krótko. Ot w sam raz by słuchacz nie zdążył się znudzić. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że okolice trzech kwadransów to optymalne środowisko dla płyt.
Wszystko to powoduje, że płytowy powrót Jane's Addiction można uznać za udany. Mimo mojego marudzenia płyty słucha się bardzo przyjemnie. „The Great Escape Artist” nie jest to może albumem na miarę „Ritual de lo habitual”, ale Farrellowi i gromadce wstydu nie przynosi.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Singlowy „Irresistible Force”.
2. Najgorszy moment: Trudno coś wybrać. Jeśli już to „Ultimate Reason”.
3. Analogia z innymi element kultury: Tytuł płyty i pan na okładce przywodzą na myśl Houdiniego. Ale tego tutaj nie kaftan krępuję.
4. Skojarzenia muzyczne: W „End to the Lies” słychać riff z „You Really Got Me”
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Raczej wieczór. Raczej beztroski.
6. Ciekawostka: Premierę płyty zaplanowano na 18 października. Tego samego dnia w 1977 roku w wiezieniu Stammheim samobójstwo popełnili Andreas Baader, Gudrun Ensslin, oraz Jan-Carl Raspe. Też swego rodzaju ucieczka.
7. Na dokładkę okładka: Motyw zdecydowanie Farrellowski, ale Primusa też czuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz