wtorek, 31 lipca 2012

31. Azbest: Joni Mitchell "Hejira"

 Joni Mitchell - Hejira
* 1/2

Prosto w twarz - bezlitosna krzyżówka poetyckiego folku (folk rocka nawet?) i wokalistyki jazzowej (zgroza... zgroza... zgroza...). Całość podana w wyjątkowo nudnej formie. Krótko: pretensjonalne pitu-pitu. Abominacja ma nowe imię (Swoją drogą zmaganie się z tą płytą ma jednak swoje zalety - jak inaczej byłbym w stanie użyć tak fajnego słowa jak "abominacja"?).
Podkład instrumentalny w niekoniecznie nieoczekiwanym stylu został potraktowany przez panią piosenkarkę jak ubogi krewny macochy. Niby coś tam słychać, niby coś się dzieje (Jaco Pastorius na basie, bitches!), lecz mimo tego mam wrażenie, że został pomyślany jako niezobowiązujący dodatek, parasol chroniący przed upadkiem na płytę etykietki "spoken word". Muzyka ginie w strumieniach słów niczym łzy w deszczu.
Nie żeby zmarnowano w ten sposób płytę roku - muzyka jest zbyt mdła by zaciekawić, a jednocześnie niewystarczająco wyluzowana by się w niej zatopić. Kryje się w niej wielkomiejska nerwowość nie pasująca do charakteru płyty. Joni Mitchell skomponowała tą płytę podróżując przez Stany (i to na jednym z najdłuższych możliwych dystansów: Maine - Kalafiornia), i trochę słychać te przestrzenie, ale brakuje mi tu pewnej szlachetnej prostoty mogącej nawiązywać do krajobrazów mijanych na trasie.
Jak już wspomniałem, daniem głównym miały być słowa, ale to średnio treściwa karma. Liryki nie robią większego wrażenia ani treścią, ani formą. Są interesujące fragmenty, jak opisanie upadku Memphis czy wyborna fraza "A defector from the petty wars that shell shock love away", ale to wyjątki w męczącej całości. Błahe, nieistotne historie, podane w niewzbudzającej zainteresowania postaci. W dodatku protagonistka (uwaga, nisko latające trudne słowa!) nie sprawia wrażenia by dojrzała w podróży ani dokonała się w niej jakaś przemiana.
Płyta jest ciekawie pomyślana i na swój sposób spójna, ale kompletnie do mnie nie trafia. Może ma to jakiś związek z tym, że nienawidzę podróżować? A jazzowe wokalistki lubię tylko trochę mniej niż wściekłe psy.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Nigga, please!
2. Najgorszy moment: Cała płyta grzęźnie w mule, ale "A Strange Boy" jest już solidnie wbity w dno. A utwór tytułowy jest dla niego mocną konkurencją.
3. Analogia z innymi element kultury: W "Amelii" Amelia Earhart porównana jest do Ikara. Nie jest to jedyna prawdziwa postać na płycie - Furry z "Furry Sings The Blues" to Furry Lewis. Tak rozsiedziło go nieutoryzowane użycie imienia jego, że obłożył szansonistkę fatwą.
4. Skojarzenia muzyczne: Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Mam też szczerą i gorącą nadzieję, że płyta jest prawdziwym unikatem i nikomu innemu nie udało się odtworzyć jej klimatu...
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróż przez kontynent. I to solidny, nie żadna tam Europa.
6. Ciekawostka: Hejira to tradycyjne arabskie ciastko z migdałami.
7. Na dokładkę okładka: Upiorna bitniczka niosąca burzę - jak z okładki Stephena Kinga (Maine!).

1 komentarz:

  1. Pan Azbest ciągnął blog na dno, aż upadł. Czytając tę recenzję, nie mamy wątpliwości, dlaczego.

    OdpowiedzUsuń