wtorek, 31 lipca 2012

31. Basik: Joni Mitchell, "Hejira"

Joni Mitchell - Hejira

Ocena: * * * *


Właśnie przypomniałem sobie fragment pewnej rozmowy z niejakim Żurkiem, którą prowadziliśmy niedawno jedząc obiad (u mnie zupa fasolowa z koperkiem oraz sałatka grecka) w restauracji „Poranna Rosa” we Wrocławiu w oczekiwaniu na koncert. Rozmowa była luźna, a fragment ten miał prostą konkluzje, że groove w utworach – upraszczając zbędne dywagacje o metrum i swingowaniu – kryje się w akcentowaniu ich na „dwa” i „cztery”. Przykładem ilustrującym zjawisko został Red Hot Chilli Peppers. Nie, żeby to było jakieś epickie odkrycie, ale wtedy właśnie powróciłem na trop „Hejira” Joni Mitchell. 
Rytm odgrywa tu niebagatelna rolę. Prawie jak przeciwieństwo omawianego na naszych łamach „On The Corner”, gdzie rytm był złowieszczy i atawistyczny to tu mamy do czynienia z łagodnym kołysaniem. Subtelny puls utworów, jak najbardziej charakterystyczny dla tego albumu, nie definiuje jego oryginalności w pełni. Na basach Bennet i Pastorious. Ich wpływ na brzmienie utworów jest gigantyczny. Oprócz grania w sekcji rytmicznej cały czas ubarwiają, „umelodyjniają” utwory wybijając się ponad statyczne wątki gitarowe. Napalonych erotobasistów uprzedzę, że solówek nie ma. Na pierwszym miejscu stoi tu melodyjność linii, „sound” i nienachalne ozdobniki. Z głosu Joni Mitchell w 1976r. zniknęła już zupełnie folkowa maniera, która później stała się sposobem na śpiewanie Tori Amos. Jej wokale są ciepłe i matowe niczym sztruksy na udach. Intymność tego głosu nie jest jednowymiarowa i pozostawia jednak cierpki posmak. 
Wypadkową tych wszystkich cech jest wrażenie obcowania z bardzo oryginalnie brzmiącym i niezwykle spójnym dziełem. Można dodać, że spójnym również przez warstwę słowną zainspirowaną podróżą Mitchell z Maine do Kaliforni oraz wydarzeniami i postaciami, które spotkała na swojej drodze. Mimo, że „Hejira” nie zawiera w sobie wielkich hitów daje mnóstwo czystej satysfakcji z słuchania. Jest płytą – opowieścią, która słowem i dźwiękiem przenosi mnie do sceny kiedy zwijam się w kłębek na tylnim siedzeniu w ukołysaniu dźwięku silnika samochodu.  

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: „Song for Sharon”, „Refugee of the Road”.  
2. Najgorszy moment: brak, no może ten klarnet, który pojawia się na sekundę jak pamiętam.  
3. Analogia z innymi element kultury: „Hidżra” to ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny, tutaj oczywiście bardziej uniwersalnie.  
4. Skojarzenia muzyczne: Riff z „Dam the Otter Creek” zespołu Live to niemal plagiat z „A Strange Boy” Joni Mitchell.  
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Podróże, ale bardziej jako pasażer.  
6. Ciekawostka: „Furry Sings the Blues” to piosenka o spotkaniu Mitchell z czarnoskórym bluesmanem Furry Lewisem, wówczas osiemdziesięciolatkiem. Lewis był wkurzony faktem, że dziewczyna napisała o nim piosenkę. Zażądał kasy. Oczywiście nie dostał. Gościnnie gra tutaj Neil Young na harmonijce ustnej.  
7. Na dokładkę okładka: wolę posłuchać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz