Ocena: *
Kto mógł wpaść na tak szatański pomysł? Lou Reed i Metallica razem? Z premierowym materiałem? Sam nie wiem, ale taki koncept przerażał już na etapie zapowiedzi. Singel pilotujący płytę potwierdził przypuszczenia. Lou Reed melorecytuje tak jakby za chwilę miał wyzionąć ducha, Metallica gra swoje, nie wychodząc poza przewidywalną kwadratową łupankę znacznie poniżej ich poziomu. Hetfield raz na jakiś czas groźnie ryknie. I tak bez przerwy. Singel singlem, poczekajmy jednak na całą płytę. Płytę? Skąd! Na dwie płyty!
Odsłuch całości w jednym podejściu może człowieka wprowadzić w stan groźnej obojętności. Reed marudzi coś pod nosem, a zespół przede wszystkim nudzi. Nikt nie zwraca uwagi na to, że wokale oraz muzyka kompletnie do siebie nie pasują. „Mistress Dread” jest tutaj doskonałym przykładem. W innych fragmentach chwyta mnie natomiast odrętwienie. Długie, niczym nie urozmaicone kompozycje ciągną się jedna za drugą. Muzyczny krajobraz jest bardzo ponury i właściwie przez cały czas trwania płyty nie ulega zmianie. Próby jego urozmaicenia wzbudzają tylko litościwy uśmiech („Cheat On Me”, wstęp do „Frustration”, „Little Dog”), gdyż zmieniają się tylko środki wyrazu. Efekt jest jednak równie mało atrakcyjny. Jedynie w końcówce „Junior Dad”, gdzie Reed milknie, a Metallica przestaje grać, zaczynają się niespodziewanie wyłaniać interesujące ambientowe plamy. To jednak zdecydowanie za mało...
Największą zagadką jest dla mnie powód powstania tej płyty. Nie uwierzę, że po nagraniu kilku piosenek ktoś z otoczenie nie powiedział: Panowie! Stop, stop! Już dosyć. Puśćcie singla do radia i zapomnijmy o sprawie. To naprawdę nie ma sensu. O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli ktoś ma pomysł, proszę wpisywać w komentarzach.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: miał pewnie Lou Reed odbierając czek przy kasie.
2. Najgorszy moment: odsłuchy w milionach domów na całym świecie.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Śmieć. Z całym szacunkiem dla śmiecia oczywiście.
4. Skojarzenia muzyczne: Wizjonerstwo „Velvet Underground & Nico” oraz epickość „Master Of Puppets”. Trzeba również przywołać legendarne dwupłytowce w postaci „Białego Albumu” The Beatles, „Baranka” Genesis oraz „The Wall” Pink Floyd. Wszystko oczywiście na wspak.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: 1. Kres muzyki rockowej. Muzycy tracą zmysły, nagrywają kuriozalne płyty. 2. Pomieszanie z poplątaniem. Pies z kotem, małpa ze świnią, owca z bykiem.
6. Ciekawostka. Prasa jak zawsze podniecona (w „Teraz Rocku” dadzą ****), natomiast słuchacze już nie do końca entuzjastycznie podchodzą do tego dzieła. Jak poinformowałem wydawcę ile „gwiazdek” dostanie ten album na blogu 67 mil, oni dali do zrozumienia, że egzemplarza recenzenckiego nie będzie. Słowa dotrzymali.
7. Na dokładkę okładka. Nie ma rąk. Szkoda, że podczas nagrywania tej płyty cała Metallica miała wszystkie kończyny na swoich miejscach. Zabrakło tylko głowy.
Brawo, Pilocie! Wreszcie jedna gwiazdka tylko! Uśmiałem się nieźle, jak czytałem wasze recenzje, dzięki nim nie będę nawet próbował tego nadgryzać (i tak szanse były marne, jednak troszeczkę mnie przyciągała obecność wujka Lou). Ale Janesów to trochę skrzywdziłeś... Aż tak źle nie jest.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Piotrze! Wybacz, że odpisuję tak późno. Przede wszystkim bardzo dziękuję za odwiedziny! Z tym Lu to nie ma co zadzierać raczej. Co do Jane's Addiction, to zdaję sobie sprawę, że skupiłem się na tym, co mnie zabolało w obcowaniu z tym albumem. Uwierz mi jednak, że wracam do tej płyty regularnie, słucham i słuchać jej będę. I pewnie kiedyś powiem, że bardzo ją lubię. Nigdy natomiast się w niej nie zakocham.
OdpowiedzUsuń