niedziela, 21 czerwca 2015

95. Azbest: Nobody Sings Dylan Like Dylan

"Potrafiłbym lepiej" - zazwyczaj puste słowa z których nic nie wynika. Czasem kończą się widowiskową porażką. Ale z rzadka okazuje się, że faktycznie można to było zrobić lepiej.

Trad-folkowy kawałek o ginących w pomroce dziejów korzeniach przerobiony przez prekursora heavy metalu. (Tak jakby, ale przester i ogłuszająco głośne granie spopularyzował) stał się jednym z symboli surf-rocka. Niezbadane są wyroki losu. I pomyśleć, że zaczęło się od "Ja nie dam rady zagrać piosenki na jednej strunie? Przytrzymaj piwo!".

Diamanda Galas "I Put a Spell on You" (Screamin' Jay Hawkins)
Jedna z 616 wersji tej piosenki, i jedna z niewielu oddających jej sprawiedliwość. Przeszywający skowyt Diamandy pobudza do myślenia co autor miał na myśli. Czy Jay pisząc "I put a spell on you because you're mine. I don't care if you don't want me." chciał by grano to jako pościelówę? "Be Afraid. Be very afraid.". I jakże znamienne, że ta wersja znalazła płycie "The Singer" pośród diamandowych interpretacji bluesa i gospel.

Świetlicki/Trzaska "Dlaczegóż" (The Beatles "Why Don't We Do It in the Road?")
Zaskakujące, acz jak się okazuje udane duo w zaskakujący acz udany sposób przerabia na swą modłę klasyk duetu Lennon/McCartney.
I nie piszcie, że tak naprawdę Lennon nie miał z tym nic wspólnego - skoro skrzętnie pominąłem informację, że słychać tu też Dymitera to i tym się nie przejmę.
"Zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie, zapatrzeni w słońcu, zapatrzeni w niebie. Wciąż niepewni siebie, siebie niewiadomi pytać wciąż będziemy, pytać po kryjomu. Fuck the police (korowód, korowód). Fuck the police (korowód, korowód, korowód). Chuj w dupę temu co sprzyja dzielnicowemu (korowód). Chuj w... (korowód)."
Because fuck you! That's why.

Pancerne Rowery "Nikt nam nie weźmie młodości" (Czerwone Gitary)
Polska młodzież śpiewa polskie piosenki. Z oryginału wyciśnięto samą esencje i podkręcono do 11 doprawiając serdeczną dawka soczystego gitarowego jazgotu. Heniex na bank pokiwałby z uznaniem głową i podzielił z nimi kwasem.
Korzystając z okazji chciałbym pobiadolić, że zespół ten jest tak zapomniany.

John Cale "Heartbreak Hotel" (Elvis Presley)
Wersja ostateczna - mało prawdopodobne by komuś udało się to zagrać w sposób jeszcze dosadniej oddający rozdzierająco intensywny ból towarzyszący zawodowi miłosnemu. Ból tak dojmujący, ze wydaje się, ze tylko w jeden sposób można go uśmierzyć...

Nick Cave and the Bad Seeds "Wanted Man" (Bob Dylan/Johnny Cash)
Skomponowana przez Dylana z myślą o Johnnym Cashu. Ten zagrał ją jako ładniutką piosenkę przed kajdaniarzami w San Quentin. Cave rozbudował tekst (ileż tupetu trzeba by poprawiać Dylana!) i zagrał ją jako desperacki blues punk. Jeden z mocniejszych fragmentów genialnego "The Firstborn is Dead".

Reverend Bizarre "Gate of Nanna" (Beherit)
Fińska młodzież śpiewa fińskie piosenki. Przerobienie klasyka black metalu na klasowy sabbathowski doom to już coś. A w dodatku zagrać go tak żeby cuchnął diabłem i siarką bardziej niż Beherit? Motherfucker!

John Cale "Hallelujah" (Leonard Cohen)
Dlaczego drugi raz Cale? Bo to współczesny Mozart i jest przynajmniej 2 razy lepszy od dowolnego wymienionego przez ciebie muzyka. I oto dowód - z nudnawego i niezbyt popularnego oryginału Cohena iście alchemiczną zmianą uzyskał piosenkę mogącą wzruszyć masy. Nadużywaną do urzygu trzeba dodać, ale to już nie jego wina.
Trane przytulił mało charakterną piosenkę (schnitzel with noodles - ja, fantastisz!) z topowego wówczas musicalu i zhackował ja w swój sztandarowy utwór. Nie tylko zdobył mu popularność wśród pospólstwa, ale i w później czasach z powodzeniem służył jako drogowskaz w improwizacyjnych poszukiwaniach.

95. pilot kameleon: Nobody Sings Dylan Like Dylan

Granie kowerów to buła z masłem i suchą krakowską. Wiadomo. Ale zagrać to tak, żeby, przeróbka stała się dziełem samym w sobie? To już grubsza sprawa. W związku z tym wyłuskuję dziesięć przeróbek, które szarpią mnie za uszy. Nie że przypadkowe, ale jak wiecie w dyszce mieści się tylko dyszka.

Jello Biafra & D.O.A. - We Gotta Get Out Of This Place (Last Scream Of The Missing Neighbors, 1991)
Trochę dziwny wybór Żelka i Dioejowców. Lekki "archaik" od The Animals. Dziwny, jeśli obcujemy z nim na papierze. Na płycie sprawdza się świetnie, bo nie dość, że paliwo zrobiło się wysokooktanowe, to genialnie rozdziela czady od finalnego molocha. Świetny zabieg. A w sumie, to posłuchajcie całej płyty. Nie wiem, czy nie najlepsza rzecz z katalogu Jello.

Dylanowsko-hendrixowa historia. Była grana już w 1981 roku, ale w wersji płytowej zmaterializowała się dopiero w kolejnej dekadzie, by przy wznowieniu płyty kilka lat później znów wypaść z rozpiski. Świetny klimat, w którym duch oryginału miesza się z silnym piętnem interpretatorów. 

Kryzys - Złodziej ognia (Kryzys, 1981)
Jak to szybko do Polski przywędrowało. Na genialnym Y The Pop Group przyrządziło genialne danie o wspaniałym smaku. Okazało się, że można to zrobić po naszemu, bez żadnej straty. Co więcej, okazało się, że temat nie został wyzyskany, o czym świadczy powrót do tego kawałka przy okazji płyty Świat Czarownic. I tutaj nie ma już mowy o jakimkolwiek kowerowaniu.

Kury - When The Music's Over (Na żywo w Pstrągu, 1999)
Kury w najlepszym odlocie w nieznane biorą na warsztat kawałek The Doors i lecą w kosmos. Jeden, drugi i trzeci. Nie ma na YT, więc nie podlinkuję. A rzecz należy do wagi super ciężkiej.

Raphael Rogiński - Lonnie's Lament (Raphael Rogiński plays John Coltrane and Langston Hughes African Mystic Music, 2015)
Najświeższa rzecz w całym zestawieniu. Porwać się na dorobek Coltrane'a z gitarą? Tylko on mógł to zrobić.

Znów Dylan. Po latach Stones postanawiają zderzyć się z oczywistym klasykiem. I robią to w taki sposób, że jest lepiej. Do tego robią kwaśny ćpuński klip. Jednak trzeba grzać, nie ma wyjścia.

Najlepsza płyta z przeróbkami na świecie. Kilkanaście przerobionych czadów, z których każdy kopie jak potężna bombka atomowa. Slayer nie nagrał lepszej płyty. Sorka...

Patti Smith - Hey Joe (Hey Joe (Version) / Piss Factory, 1974)
Tutaj mamy mieszankę tradycji z Heńkiem. Patti Smith połozyła akcent na inne elementy niż miszcz gitary. Nieco bliżej stąd do wersji, którą popełnił Nick Cave & The Bad Seeds. W sumie to szkoda, że ta wersja nie wskoczyła na Horses.

Ścianka - Tomorrow Never Knows (Sława, 2001)
Sztos! Dograć to, czego nie dograli The Beatles na Revolverze. I zabić wszystkich.

Świetliki - Pies (Cacy cacy fleishmachine, 1996)
Poezja śpiewana. Zadany temat muzyczny i autorski tekst. Bardzo topornie. Tak topornie, jak w oryginale.

95. Pippin: Nobody Sings Dylan Like Dylan

Zacznę od problemu semantycznego. Nie lubię stosowania w polskim języku słowa cover (że nie wspomnę o słowie kower). Przeróbka - ujdzie, ale jak nagrywasz cudzą piosenkę, to nie zawsze jest to przeróbka. Czasem jest to tylko odgrywka (czyli jak Faith No More nagrało "War Pigs", a Limp Bizkit "Behind Blue Eyes"). Na widok tworu "cudzes" mam torsje. A dalej polski język trochę kuleje i niepotrzebnie komplikuje - "własna wersja", "własne opracowanie" trochę za długo i kulawo brzmią. Może więc zostać przy tym nieszczęsnym coverze? Kilka miesięcy temu Wiesiek Weiss biadolił w "Tylko Rocku" nad używaniem tego słowa i piętnował, że wprowadził je do naszego języka przed laty Roman Rogowiecki. Od siebie mogę tu dodać tylko tyle, że rzeczonego Rogowieckiego Romana spotkałem kiedyś w Pobierowie w Cafe Smok.
Jedziemy.
 
Zaczniemy z grubego kalibru i to w niejednym znaczeniu. Bo czy gdy zespół nagrywa własny utwór w innym języku, to liczy się jako cover, czy nie? Wszak taki Kraftwerk (dla młodszych: taki Myslovitz) potrafił nagrać całą płytę w różnych wersjach językowych. Niemniej Beatlesi z pierwszego, słodkopopowego, okresu, śpiewający własne hity po niemiecku, to zjawisko tak wyjątkowe, że nie oprę się pokusie.
 
Moje uwielbienie dla Beatlesów nie pociąga za sobą zakazu nagrywania ich utworów przez innych. Chociaż zazwyczaj oryginały są skończenie doskonałe, znajdziemy niejeden przypadek, gdzie twórcze kombinowanie dało wersję nawet jeśli nie lepszą, to na pewno nietuzinkową. Vanilla Fudge taki mieli na siebie pomysł, że grali głównie cudze utwory i za każdym razem wywracali oryginał na swoją psychodeliczną modłę. Melodyjne, melancholijne, smyczkowe, smutne dzieło McCartneya zamienili oto w dziewięciominutowe tajemnicze opus.
 
Dobra, jeszcze o Beatlesach. Ponoć Lennon powiedział kiedyś, że nagrałby raz jeszcze utwór "Help!". Bowiem jego zdaniem w oryginalnie dość wesołej, dynamicznej muzyce ginie ten ponury tekst o utracie pewności siebie i zagubieniu w świecie. Czyżby nie wiedział, że taka wersja powstała już w 1968? Deep Purple, jeszcze w składzie Mark I, czyli bez Gillana i Glovera, postarali się przydać smutnemu tekstowi odpowiedniej oprawy.
 
Rozważmy inny przypadek. Zespół zmienia wokalistę, zmienia diametralnie styl grania i nagrywa na nowo swój stary utwór, zmieniając jego tytuł i z punkowej apokalipsy robiąc modelową nową falę. Cover czy nie?
 
Swans, dziś ultragłośna dźwiękowa apokalipsa, w przeszłości grywali rozmaicie, zahaczając o różne stylowe podwórka. Jednego razu wymyślili sobie nagrać flagowy kawałek Joy Division. I zrobili to nawet dwa razy - raz zaśpiewała Jarboe, raz Michael. Ta druga wersja bierze mnie bardziej, mimo że pierwsza wydaje się ciut bardziej twórcza.
 
A czym się różni przeróbka od odgrywki - wytłumaczą Wam The Cure. W linku pod tytułem jest odgrywka oryginału. A przeróbki posłuchajcie tutaj.
 
A teraz z tajemniczego postpunkowego utworu robimy ładną akustyczną piosenkę do nucenia przy ognisku. I nie czepiam się Nirvany, bo raz, że ładnie wyszło, a dwa - twórcy oryginału byli mocno zaangażowani.
 
Cathedral odegrali "Solitude" dość wiernie i bez kombinowania, ale ich wersja wydaje mi się jakaś taka... bogatsza, bardziej kunsztowna. Podobny casus był zresztą wtedy, gdy Pantera nagrała "Planet Caravan".
 
Świętej pamięci Michael Hutchence zaintrygował. Lubiłem INXS jako dostarczyciela melodyjnych poprockowych hitów, ale wokalista zostawiony solo mocno zaskoczył podelektryzowaną, niepokojącą wersją Popowej klasyki. Kto wie, co mu naprawdę w głowie grało i co dalej by nagrywał, gdyby dwa lata później nie opuścił tego świata.
 
Serio myśleliście, że bez tego się obejdzie?

95. Basix: Nobody sings Dylan like Dylan

Na pierwszy dzień lata - temat lekki i przyjemny. Buty "Abidas"? Telewizor "Sunny"? Zegarek "Relax"? Magnetowid "Panascanic"? Piwo "Grosz"? Cukier wanilinowy* ? Czy podróbki mogą być lepsze niż oryginał? Zaraz zobaczymy.


1a. The Residents – Satisfaction  (“Satisfaction / Loser≅Weed”, 1976, oryg. The Rolling Stones)
1b. The Residents – Beyond the Valley of a Day in the Life (“The Beatles Play The Residents and The Residents Play The Beatles”, 1977, oryg. The Beatles)

“The Rolling Stones czy The Beatles?”. Odwieczny filozoficzny spór wydaje się nie mieć końca a rozwiązanie jest przecież tak proste: The Residents!


2. The Slits – I Heard It Through The Grapevine  (z “Typical Girls / I Heard It Through the Grapevine”, 1979, oryg. Marvin Gaye)

Nie to, że mam coś do Marvina. Marvin jest super. Jednak to dubowe skurwysyństwo wygrywa tłustością i luzackim wykonaniem. Amatorka i geniusz w pigułce.


3. Grace Jones – Private Life  (z “Warm Leatherette”, 1980, oryg. The Pretenders)

Warm Leatherette czy Private Life? Niech będzie drugi. Wersja prawie identyczna jak Pretendersów a jednak bardziej wyrazista. O co chodzi?


4. Bauhaus – Third Uncle  (z “The Sky’s Gone Out”, 1982,oryg. Brian Eno)

O tym jak Brian Eno stworzył podwaliny pod kilka głównych nurtów muzycznych, o tym jak stał się sonicznym (nomen omen) wujkiem dla wielu wpływowych kapel możnaby pisać księgozbiory. Wersja „Third Uncle” Bauhausu być może nie jest lepsza, ale dobija do oryginału a to prawie jakby przeskoczyła go.


5. Head Of David – Rocket USA (z „LP”, 1986, oryg. Suicide)

Wersja HoD jest równie natrętna co oryginał ale w przeciwieństwie do lekkiego narkotycznego transu jest zalana towotem i śmierdzi.


6. Nirvana - Love Buzz (z „Bleach”, 1989, oryg. Shocking Blue)

Niegdyś był to mój ulubiony numer Nirvany. Ignorancja jest w pytę. Tak czy inaczej noiserockowa wersja „Love Buzz” gniecie buły a przecież wydawałoby się, że Mariska Veres powinna robić to lepiej niż Cobain.


7. Type O Negative – Summer Breeze (z “Bloody Kisses”, 1993, oryg. Seals & Crofts)

Miał być „Cinnamon Girl” Younga bo dam się pokroić zarówno za TON jak i za Neila, ale nie mogłem zdecydować, który wykon rządzi. Jeśli chodzi o „Summer Breeze” nikt chyba nie ma wątpliwości, która wersja jest lepszym plażowym hitem. Stay Negative !


8. Revolting Cocks – Do Ya Think I’m Sexy  (z “Linger Ficken' Good”, 1993, oryg. Rod Stewart)

Obleśny band, obleśny kower, obleśny teledysk (wspaniały). Nigdy nie obejrzałem do końca, ale na pewno dalej niż oryginał. Ciekawostka: Rod to po angielsku również „pręt”. Who’s your favourite cock? 


9. Fu Manchu – Freedom Of Choice (z „King of the Road”, 2000, oryg. Devo)

W końcu znalazłem okazję do wrzucenia na blog 67 mil czegokolwiek Fu Manchu! I to w kontekście równie zajebistego Devo. Zajebistość szejset. Plus za bardzo GRUBE gitary. 


10. Eagles of Death Metal – Stuck in the Metal (z “Peace Love Death Metal”, 2004 ,oryg. Stealers Wheel)

To jest tak dobre, że można powiedzieć, że jest to wersja „na metal”. Oryginału nie lubię, za mało fajansiarski. Przy okazji jeden z najlepszych perkusyjnych „intro” w historii muzyki (może by zrobić listę?). 


(*) jak uświadomiła mnie A. nie ma proszku waniliowego. Przestał być elementem składowym obecnego wszechświata.

piątek, 1 maja 2015

94. Pippin: Def Leppard, On Through The Night


Ocena: * * * 1/2
 

Kto zna Def Leppard tylko z okresu największej popularności, temu ciężko może przyjść pogodzenie się z faktem, iż to zespól brytyjski. Mało tego, iż był jednym z głównych przedstawicieli NWOBHM (nienawidzę skrótowców, ale ten, przez swą długość i niewymawialność, jest już tak absurdalny, że jakoś perwersyjnie prowokuje, by być mimo wszystko używanym). Tak, ta kapela od „Let's Get Rocked”, „Pour Some Sugar On Me” czy słodkiego „Love Bites” zaczynała poniekąd ramię w ramię z Iron Maiden czy Diamond Head. Późniejsze stadionowe przeboje, odmiana pudel bądź hair metalu, klawisze i półelektroniczna perkusja wcale jednak nie są takim zaskoczeniem, gdy dobrze wsłuchamy się w debiutancki album.
Album, swoją drogą, całkiem niezły. Śmiechy i uprzedzenia i odium późniejszych dokonań na bok – mamy tu całkiem sprawny hard rock, bardzo bliski temu, co podówczas grały choćby Saxon czy Judas Priest. Rick Allen ma jeszcze dwie ręce, więc perkusja jest prawdziwa i naturalna. Joe Eliott ma włosy już chyba po trwałej, ale jeszcze czarne, więc wokalnie też jest mniej popowo, niż później. Właśnie – wokale. Już na pierwszej płycie Def Leppard zdradza wielkie skłonności i do melodyjności i do partii chóralnych, co na pewno wyróżniało ich na tle konkurencji (nie żeby Ironi stronili od śpiewanych partii zespołowych, ale skala wyraźnie mniejsza) i być może zwróciło uwagę tych, którzy po kilku latach doprowadzili do pchnięcia twórczości kapeli na nieco inne tory. Niemniej jest tu moment proroczy - „Hello America”, tak muzycznie, jak i tekstowo, zdaje się przepowiadać przyszłość grupy. Ale naprawdę warto sprawdzić, jak zaczynali.
 
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Wasted” - modelowy przebój NWOBHM.
2. Najgorszy moment: Od tych chóralnych refrenów zaczęły się późniejsze nieszczęścia.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Podobnież istnieje w Brazylii pismo muzyczne „Rock Brigade”, o nazwie, zgadliście, zainspirowanej przez tę płytę.
4. Skojarzenia muzyczne: O Saxon i Judasach wspominałem, ale zagrajmy inaczej. Posłuchajcie „It Don't Matter”, a potem, młodszego o kilka lat „Knockin' At Your Back Door” Purpli. Podobne?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Przejażdżka ciężarówką z okładki.
6. Ciekawostka: Ciekawostka będzie mało fascynująca, ale jednak. Utwór pod tytułem „On Through The Night” znajduje się nie na tej płycie, tylko na kolejnej. U nas mistrzem takich zagrywek był Kult.
7. Na dokładkę okładka: Bronię ich wczesnej twórczości, ale tu już poszli stadionowo.

94. pilot kameleon: Def Leppard, On Through the Night












*

Co ma dziewięć rąk i ssie?


Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Najlepszego momentu tutaj nie ma. Nie ma też średniego czy nawet słabego. Płyta jest gęstym, mulistym dnem z zerową widocznością. Wieje z niej niesmacznym mixem heavy metalu z wyraźną domieszką AOR i czerstwego hard rocka. Przekładane jest to wszystko oczywiście balladami najgorszego sortu, oczywiście bez wykraczania poza wspomniane wyżej gatunki. Bardzo bolesne doświadczenie kłuje w uszy kiepskimi kawałkami, tandetnymi solówkami i wszelakim syfem lat osiemdziesiątych, co to nie wyszlachetniał, jeno skwaśniał. Kawał zapleśniałego dźwięku, w którym nie ma co szukać jasnych stron, bo takowych tam nie ma. Dno, kakao, ból wnętrzności, wzorzec gówna. W utworze Satellite w refrenie sami o sobie śpiewają "chuje... chuje...".
2. Najgorszy moment: Żaden z kawałków zawartych na tej płycie nie jest chyba wart tego, by odsłuchać go więcej niż jeden raz. Co ciekawe jednak lud orzekł inaczej, a płyta stałą się początkiem kariery trwającej aż po dzień dzisiejszy. Nie mogę wyjść z podziwu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Jak byłem mały, to przeczytałem jakąś notkę na temat wychodzącej wtedy płyty Adrenalize w magazynie Bravo. Strasznie jarałem się okładką, logiem i tym, że jeden z muzyków nawala w specjalnie skonstruowany zestaw bębnów dla jednorękich. Moc! Wszystko to było mega zajebiste, ale niestety do muzy nie udało mi się dotrzeć. A obok była okładka Fear Of The Dark Iron Maiden. I tutaj pomógł Takt.
4. Skojarzenia muzyczne: Powinien być NWOBHM, ale to byłaby obelga, choć genologicznie pasuje. AOR metal będzie jedynym słusznym drogowskazem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Amerykańskie filmy lat 80. Taka muza zawsze odnajdzie się w takich obrazach. Scena w knajpie, z pudlami na scenie? Pasuje. Ballada do łóżkowej scenerii? Nie widzę przeciwwskazań. Wyścigi samochodowe? Włosy i moher rozwiewa wiatr.
6. Ciekawostka: Ten dowcip, co to za recenzję robi to prawdziwa pyszność. Zasłyszane w terenie, ma ponoć charakter klasyka
7. Na dokładkę okładka: Ciężarówka wiezie największą gitarę na ziemi. Brak pytań.

94. Basik: Def Leppard, "On Through the Night"

Def Leppard - On Through the Night


Ocena: * * *

Tym razem można powiedzieć, że zespół zrecenzował się sam. Poniżej moje swobodne tłumaczenie tekstu "Rock Brigade". Oddajmy im głos.

Między nocy potrzaskiem
A wczesnego ranka blaskiem
Usłyszysz ich z oddali
Gdy obudzą Cię z wrzaskiem

Będą walić w bębny
I rąbać w Twoje drzwi
Dając ci sygnał, że
Pogrzmocić musisz i ty

ref:
Uważaj na rockową brygadę
O nie! Na rockową brygadę
Uważaj na rockową brygadę
Gdyż możesz mieć z nimi swadę

Kiedy idziesz na miasto
Przypal lepiej ciasto
Bo dla nich balanga
To jak z bułką masło

Bo oni żyją dla rocka
I robią dużo huku
Mogą ukraść ci duszę
A twojej siostrze zrobić a-kuku

ref:
Uważaj na rockową brygadę
O tak! Na rockową brygadę
Uważaj na rockową brygadę
Gdyż porwą cię na zabawę

Gdy księżyc w zenicie
Lub o wczesnym świcie
Nadstawisz ucha
I usłyszysz ich wycie

Wtedy się nie wychylaj
Za utarte ścieżki swe
Bo to będzie twój finał
Gdy po raz drugi zwalą się

ref:
Uważaj na rockową brygadę
Och nie! na rockową brygadę
Uważaj na rockową brygadę
Gdyż porwą cię na zabawę

Bądź czujny na rockową straż
Nad tobą mają awantaż
Czy czujesz już tę obawę
Że wezmą cię, na zabawę?
(Zabawę, zabawę…)

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Spodziewałem się czegoś naprawdę, naprawdę okropnego. Okazało się, że to całkiem przyjemny, wpadający w ucho (i wylatujący drugim), beztroski album z standardowo kretyńskimi tekstami. Następne płyty zespołu to już wioska. Ten trzyma poziom.
2. Najgorszy moment: krok od muzyki w której na gitarze gra się pindolem, który z resztą bardzo szybko wykonali.
3. Analogia z innymi element kultury: dobrze obrazuje agonię ery klasycznego rocka
4. Skojarzenia muzyczne: Judas Priest, Thin Lizzy, Ted Nugent
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: podróży tirem z gigantyczną gitarą na przyczepie
6. Ciekawostka: perkusista nie ma ręki
7. Na dokładkę okładka: Czy może być coś lepszego niż 20 metrowa gitara na przyczepie TIRa przemierzającego otchłań kosmiczną? Może?


94. Azbest: Def Leppard, "On Through the Night"


***

Słysząc o Def Leppard zapewne większość z nas wyobraża sobie zespół-kolosa sprzedającego 478 miliardów płyt. W samym tylko Londynie. W dniu premiery. Jednak od czegoś przecież trzeba zacząć. No to kilka słów o ich debiucie "On Through the Night".
Zespół w swych początkach był zaliczany do prężnego wówczas nurtu "New Wave of British Heavy Metal". Tymczasem już na pierwszy rzut ucha słychać, że niezbyt pasują do reszty tej gromadki. Jakoś nie chcą brzmieć jak Iron Maiden, Saxon czy Diamond Head. Ale też i etykietka "NWoBHM" miała raczej znaczyć wykonawców pochodzących z wysp niż odznaczających się jakimiś wspólnymi cechami brzmieniowymi. (wszak w szufladce tej mieścili się nawet obrzydliwcy z Venom). Mimo, że już nazwą nawiązują do korzeni gatunku (ktoś nie wyłapał nawiązania do Led Zeppelin?) nie brzmią wcale jak rasowy heavy metal. Łatwiej już nazwać ich prekursorami Glam Metalu, który już niebawem stanie się najbardziej dochodową odmianą muzyki gitarowej.
Czego by nie zarzucać Def Leppard, trudno im odmówić, że mieli rękę do przyzwoitych kompozycji. Obawiałem się tej płyty, ale nie było tak źle. Mimo, ze mnie nie porwała jest spójna i nie nudzi zbytnio. Utwory trzymają poziom i nie przekraczają granic dobrego smaku. Strona brzmieniowa płyty zgrabnie dopasowana do zawartości – płyta jest gładko i niezbyt charakterna, ale nie przegięć i przesady. Nawet gdy okazjonalnie słychać klawisz jego brzmienie nie rani ucha.
"On Through the Night" jest bezsprzecznym dowodem, że oszałamiający sukces jaki osiągną raptem parę lat później nie był dziełem przypadku, ale efektem systematycznej pracy. Zespół od początku miał ambicje i wyraźną wizję rozwoju. Słychać to od pierwszych dźwięków ich pierwszego albumu.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Rock Brigade"
2. Najgorszy moment: "Rocks Off"
3. Analogia z innymi elementami kultury: "Rock Star" z Markiem Wahlbergiem
4. Skojarzenia muzyczne: między NWOBHM a pudel metalem
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Bylebym nie był w pobliżu.
6. Ciekawostka: jak można się domyślić, publika w "Rocks Off" została dograna
7. Na dokładkę okładka: Wielka ciężarówka wiezie jeszcze większą gitarę. Ciekawe co chcieli sobie zrekompensować...

środa, 1 kwietnia 2015

93. Pippin: The Rolling Stones, We Love You / Dandelion


Ocena: * * * *
 
Cholera, obiecałem chłopakom, że zdążę przesłuchać tego singla przed recenzją, a nie zdążyłem, nawet pobieżnie. No ale dobra, jakiś tekścik sklecimy, w końcu co to za wyzwanie. Wszyscy wiedzą, co Rolling Stonesi grali, grają i grać będą. Więc, prawda, pochodzące z drugiej połowy lat sześćdziesiątych utwory „We Love You” i „Dandelion” charakteryzują się bluesrockowym klimatem, ostrymi gitarami Richardsa i Jonesa (czy już Taylora? szlag, nie sprawdziłem), zadziornym riffem, mocnym wokalem Micka i kobiecymi chórkami, jakby w stylu soul. Wszystko wyprodukowane w klarowny i przejrzysty sposób, a teksty, jak zwykle, o panienkach i imprezowaniu. A, jeszcze ocena. No, Rolling Stones to solidna firma, mocna czwórka będzie w sam raz.
 
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Pewnie riff. 
2. Najgorszy moment: Pewnie chórki.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Dandelion Records, założone przez Johna Peela.
4. Skojarzenia muzyczne: No, kto tam grał podobnie... O, Animalsi, jakieś The Small Faces, Chuck Berry nawet.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Tytuły sugerowałyby Lato Miłości, ale to zmyła, Stonesi tak nie grali, każdy to wie.
6. Ciekawostka: Sprawdziłem, co po angielsku oznacza „dandelion” i dokonałem niesamowitego odkrycia, że mniszek lekarski i mlecz to nie jest to samo.
7. Na dokładkę okładka: Wersji jest kilka, ja wybieram tę, która antycypuje Bauhaus.

93. Azbest: The Rolling Stones, "We Love You / Dandelion"


***

Lato  miłości obrodziło tłustymi singlami: "White Rabbit", "Light My Fire", "Heroes and Villains", "Waterloo Sunset", "All You Need Is Love", "The Wind Cries Mary". I „We Love You”.
Nie znasz? Hm, na żadnym albumie go nie ma – specyfika czasów. Na składankach nie pojawiał się od 1975, ale wiadomo jak niekorzystnie wypada ich wczesny materiał w porównaniu z późniejszymi dokonaniami. Na koncertach nie jest grywany więc i na koncertówce go nie uświadczysz. Nie wykorzystano go też w żadnym filmie. Ale przereklamowane „Satisfaction” użyto góra 50 razy.
Czy niesłusznie zapomniany? Możesz sprawdzić samemu. Ja to zrobiłem. I zaklinam cię na Boga jedynego – nie idź w moje ślady.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
Skojarzenie z Joy Division
2. Najgorszy moment: Te fragmenty nie kojarzące się z Joy Division
3. Analogia z innymi elementami kultury: Skoverzone przez Throbbing Gristle jako "We Hate You (Little Girls)"
4. Skojarzenia muzyczne: Ten początek z trzaskaniem drzwiami to wykapane Joy Division
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Rozważanie czego posłuchać: "Closer" czy "Substance"?
6. Ciekawostka: Zużyty olej silnikowy może posłużyć do użyźnienia ogródka.
7. Na dokładkę okładka: Odważna jak na lato 67. Brzydka, ale odważna.

93. Basik: The Rolling Stones, "We Love You / Dandelion"


Sałatka z liści mniszka lekarskiego:

1 ząbek czosnku (drobno posiekany)
1 łyżka stołowa świeżego soku cytrynowego
1/2 łyżeczki soli morskiej gruboziarnistej
1/4 łyżeczki cukru
1/4 szklanki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
10 dag liści mniszka lekarskiego

Jako dressing do sałatki z liści zmieszać czosnek, sok z cytryny, sól, cukier z oliwą.
Czas przygotowania 10 min.Kochamy was.



1. Prawie najlepszy moment na “More Hot Rocks (Big Hits & Fazed Cookies)”
2. Najgorszy moment: Brian Jones i jego słabość do miodku z „mleczy”.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Proszę bardzo. Z mniszka robi się również wino.
4. Skojarzenia muzyczne: Urszula
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: układania mniszek na dachu 
6. Ciekawostka: Można go zjeść. Można się nim pobawić.
7. Na dokładkę okładka: Że co?