czwartek, 1 stycznia 2015

88. Basik: 2014

Właśnie złapałem się na tym, że na płytę roku chciałbym wytypować “Push the Sky Away” Nick Cave’a. Stukam się w głowę, że to było przecież album z zeszłego roku. Nic nie poradzę, że to tak wyborna rzecz. Zmylił mnie oczywiście wspaniały seans „20 000 dni na Ziemi” – przeciągłe echo tego albumu.
Gradacja lepsza – gorsza płyta w poniższym zestawieniu nie ma większego sensu, bo wszystkie prezentowane poniżej albumy to bardzo grube i soczyste rodzyny. Wyróżniam więc zupełnie subiektywnie, bo mi akurat nikt nie wmówi, że Swans jest lepsze od Zappy. 
Przy okazji Swans stwierdzam, że koncertowo ten rok był całkiem satysfakcjonujący. W Łaźni Nowej nie miażdżyli brutalnie jak poprzednio, tym razem było bardziej klimatycznie. Przypadkiem wylądowałem też na północy w Operze Leśnej na totalnym gigu Portishead. I był jeszcze Slowdive (Bogi!) i tańce na Jeri-Jeri pomiędzy jawą a snem koło szóstej nad ranem na ponoć-chujowym-w-tym-roku Offie. Brotzmann w doskonałym składzie na „jesieni żezu”. Rogiński w Cheder a potem impreza z tysiącem śledzi. Działo się i będzie co wspominać.
Tegorocznych płyt wartych polecenia jest na pewno więcej niż ta skromna dycha poniżej. Z metalowych półek – pisaliśmy o Kriegsmachine ale o zacnym powrocie Godflesh "A World Lit Only by Fire" już nie. Powrócił również Shellac, choć bez rewelacji dobrze usłyszeć Albiniego za wiesłem i majkiem. Bardzo dobrze, zdecydowanie lepiej od debiutu wypadł nowy, dynamiczny Philm gniotący ostatnie dokonania Slayera trzema pierwszymi nutkami. W zeszłym roku przegapiłem Vista Chino, w tym nadrobiłem świetną płytą solową Johna Garcii i przybiłem Brantem Bjorkiem. Post-punkowym odpowiednikiem zeszłorocznego New Model Army stał się piękny "Refractory Obdurate" Wovenhand. Stańko płyty w tym roku nie wydał, jego duch natomiast zderza się z krautrockiem w muzyce Innercity Ensemble
Po drugiej stronie tęczy, w krainie pop znalazły się również rzeczy fajne, jak najczęściej grany u mnie w aucie (nie tylko z uwagi na tytuł) „I Love You But I Must Drive Off This Cliff Now” Got a Girl, zatopiony w ukradzionych z Mazzy Star pogłosach "Ultraviolence" Lany Del Rey oraz świetnie wkręcający się "S/T" St. Vincent czy mroczy „Mess” Liarasów
Kwaśną stronę mocy podtrzymuje nadal The Flaming Lips bezczeszczący Beatlesów w sposób, który chyba spodobałby się Lennonowi. Primus zaskoczył najbardziej „Residentsową” płytą w swojej karierze - Primus & the Chocolate Factory with the Fungi Ensemble. Dla równowagi do psychodelicznych odlotów dorzuciłbym 82-letniego Johna Mayalla, który nagrał "A Special Life", swoją najlepszą płytę od wielu lat (czego nie można powiedzieć o jego ziomku Claptonie). 
To tyle w skrócie, bo tego jest naprawdę więcej. Widzimy się prawdopodobnie w przyszłym roku. Wszystkiego dobrego.

Zappa / Mothers - Roxy by Proxy
W końcu doczekaliśmy rozszerzenia „Roxy & Elswehere”. Tamten album był doskonały, ten jest jeszcze lepszy i dołącza do grona najwybitniejszych płyt koncertowych ever. Arf! Arf! Arf!

Swans - To Be Kind
Przejmująca, uzależniająca, mącąca zmysły pozycja. Swans to więcej niż muzyka. To aura, to kompletne środowisko muzyczne. Muzyka totalna, dźwiękowy kosmos.

Lydia Lunch & Cypress Grove - A Fistful of Desert Blues
Wchodzi pod skórę i zostaje na długo. Niepokojąca. Nawiedzona. Lydia Lunch im starsza, tym lepsza. Pilot, kiedyś stwierdził, że mi wystarczy jak laska śpiewa i już się jaram. Coś w tym jest trafnego, tylko laska jest pod sześćdziesiątkę.

Queen - Live at the Rainbow '74
Zawsze czułem głód wydawnictw koncertowych Queen z etapu „bezwąsego” Freddiego. Wykony z ’74 to absolutny czad, moc i potęga. Łącznie z Zappą „Roxy by Proxy” czuję spełnienie.

Pere Ubu - Carnival of Souls
To chyba będzie najbardziej niedoceniona pozycja w tym roku i osobisty „grower”. Płyta zespołu, który zawsze szusował poza głównym nurtem i jest tak do dzisiaj. Płyta eklektyczna, o baśniowo-upiornej atmosferze. Wciąga jak cholera.

Neneh Cherry - Blank Project
Właściwie tylko głos, instrumenty perkusyjne i syntezator. Bardzo oszczędnie, wręcz surowo. Tak jak trzeba. Poza tym laska koło pięćdziesiątki na wokalu, czyli „wszystko jasne, Basik”.

Antemasque - Antemasque
Patrząc na nazwiska tych panów i znając ich przeszłość oczekiwałem albo ostrego pokurwieństwa albo smęcenia. A tutaj zaskoczenie! Chwytliwe jak jasna cholera. Radiowo – przebojowo a przy tym niebanalnie.

Thurston Moore - The Best Day
Teraz już nie musimy płakać po Sonic Youth. Ta płyta ma bardzo dużo z mojego ulubionego okresu SY i siedzi klimatem gdzieś pomiędzy "Goo" a "Washing Machine".

The Raveonettes - Pe'ahi
Jasne, że mało oryginalne i, ze to już wszystko było. Mam jednak sporą słabość do chwytliwego noise popu. A ten jest odpowiednio chwytliwy i hałaśliwy.

Einstürzende Neubauten - Lament
Eksperymentalna i koncepcyjna rzecz, pewnie najlepiej sprawdziłaby się na żywo. Póki co, Blixa omija Polskę i domowy odsłuch musi wystarczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz