niedziela, 31 sierpnia 2014

80. Azbest: The Jesus Lizard "Down"

The Jesus Lizard - Down
****

The Jesus Lizard – jeden z klasyków noise rocka. Wieki temu, nim Internet uczynił znalezienie muzyki banalnie łatwym, nazwa ta rozpalała moją wyobraźnię. Ileż się człowiek naczytał o tych dzikich płytach i szalonych koncertach. I gdy ich w końcu usłyszałem, choć byłem urzeczony, to nieco rozminęli się z moimi wyobrażeniami.
Posłuchajmy na przykład „Down” - czwartej płyty chicagowskiego kwartetu. Widząc ten „noise” w etykietce nierozerwalnie złączonej z zespołem, można oczekiwać jakiegoś bezwładnego, łomoczącego jazgotu. A tu myk... Granie porywające i porażająco wręcz energetyczne, ale zarazem doskonale przemyślane. I nie powinno to dziwić przy takim składzie. Duane Denison to jeden z najbardziej utalentowanych i oryginalnych gitarzystów epoki, a sekcja rytmiczna Sims/McNeilly jest najlepszą od czasów gdy Bonham udławił się rzygiem. Własnym.
Zaraz, nie zapomniałem aby o kimś? Taaak... David Yow z upodobaniem kreuje na scenie swój wizerunek ostrego pokurwieńca (ale bez przesady - trzeba pamiętać, że był jeszcze ktoś taki jak GG Allin). To całe opętańcze miotanie się półnago, w pijackim szale po scenie. I opowiadanie historyjek jak to nagrywał wokale tak naprany, że na drugi dzień nic nie pamiętał. Tymczasem w wywiadach wychodzi z niego rozsądny gość – inteligentny i w dodatku diabelnie zabawny.
Jego teksty na pozór stanowią jakieś maniakalne strumienie świadomości. Przerażający monolog świrusa wałęsającego się zaułkami w poszukiwaniu bezbronnej ofiary („Pies sąsiada mi kazał! Pies sąsiada  mi kazał!”). Ale jeśli bliżej im się przyjrzeć, odkryjemy w nich prawdziwe perełki. "No cat would ever do that. Matter of fact, no self-respecting monkey would", „Be content with a less than spicy lifestyle” albo „Just when you're about to learn to smile again, I'm going to be the one to teach you how to cry”. A coś takiego - "You look like a chicken in flight. Think I'll kick Foreman's ass. On my own" – niczym jakieś pojechane haiku. Choć niełatwo to docenić bo jego głos jest solidnie zagrzebany pod muzyką. Dzięki temu brzmi jak dochodzące z piwnicy potępieńcze wycie członka rodziny, którym nie chcemy się chwalić. 
Ale to już taka ichnia tradycja, choć może dziwić, że nie zmienili tego wraz z resztą brzmienia. A trochę przy nim majstrowali. Zasadniczo to samo, ale nie jest już tak kostropato. Powygładzali różne nierówności, ale bez przesady - za konsoletą wciąż Steve Albini, nie Bob Rock. Tym razem jednak zespół miał sporo własnych sugestii. Co mieli na myśli, możemy się tylko domyślać, ale trzeba pamiętać, że był to rok 1994 i pokusa mogła być dużo. No i w rok później podpisali kontrakt z koncernem.
Odłóżmy jednak na bok niedorobione teorie spiskowe i złośliwości. „Down” nie jest może tak imponujący jak „Goat czy „Liar”, ale to solidna płyta, diabelnie solidna. Lekkie odświeżenie brzmienia w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło zespołowi. Porządna porcja żywiołowego grania w dobrym gatunku.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
Udało mi się napisać tekst o The Jesus Lizard bez wyciągania zalatującej "Faktem" ciekawostki, że Yow lubił wymachiwać w czasie koncertów fujarą.
2. Najgorszy moment: Prawie udało...
3. Analogia z innymi element kultury: Historia z "Fly On the Wall" mogłaby być prequelem "Przemiany" Kafki.
4. Skojarzenia muzyczne: w "Destroy Before Reading" pobrzmiewa mi „Sex Bomb” Flipper.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Napiłbym się.
6. Ciekawostka: Denison i Kimball (późniejszy perkusista JL) nagrali płytę z Kenem Vandermarkiem – "Neutrons".
7. Na dokładkę okładka: Spadający pies? Bez sensu. Gdyby słoń lub nosorożec - to by było coś!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz