*****
Skąd to się wzięło?
Dobre pytanie... Jest kilka mniej lub ważnych tropów. Zarówno
muzycznych, jak i personalnych.
Brylewski jeszcze w
latach 80, w zespole T-34 wskakiwał w spodnie muzyki, gdzie
syntetyczne bity były bazą. Potem to doświadczenie przekute
zostało na płytę "Tehno Terror" Maxa i Kelnera. Daty też
wskazują, że były to działania pionierskie: rejestracja w latach
1990-92. U Brylewskiego dość mocno widać w tamtym czasie przejście
pomiędzy dwiema dekadami. W ósmej tkwi "Legenda" Armii,
częściowo "Cosmopolis" Brygady Kryzys, a w dziewiątej
ewidentnie siedzi "1991" Izraela czy wspomniany "Tehno
Terror" powstały w wyniku współpracy z Pawłem Kelnerem.
Jeszcze moment później był soundtrack do filmu "Słodko-gorzki",
gdzie Brylewski już dość ostentacyjnie podał rękę muzyce techno.
Wszystkie te historie niejako zapowiadają Falarka, który jest
pewnego rodzaju esencją lat 90. Ale to gorzka, nieco późniejsza
esencja. Dość wyraźnie widać, że euforia po 89 roku już
wyparowała i została tylko bardzo twarda rzeczywistość
kapitalistyczna. Zmieniły się realia biznesowe, muzyka rockowa
wyraźnie traciła swoje znaczenie masowe i schodziła do niszy.
Jeśli doliczymy do tego, że Brylewski opuścił Armię (grudzień
1993), hibernował Brygadę Kryzys (ostatni koncert tamtego
wcielenia: 13.12.1994) i rozwiązał Izraela (wyhamowywanie grupy
można zaobserwować od 1993 roku, a dwa lata później było już po
wszystkim), to mamy już pełnię krajobrazu. Podobnie było z Falą,
bębniarzem Falarka – ten bez pardonu został wyrzucony z Houka,
ostał mu się tylko ten projekt... Dorzucamy do tego nikomu
nieznanego basistę Arkadiusza Antonowicza, Smoka, legendę z Post
Regimentu i Subotkiewicza, maga klawiatury znanego z Izraela... Z powyższego akapitu wygląda to, może trochę niesprawiedliwie, na dzieło, które wyszło w dużej mierze spod ręki Brylewskiego. Tak nie jest, ale pewne uproszczenia są tu konieczne.
Tutaj i z tego staje się
"Falarek". Muzyka mrocznego miasta, ciemnej nocy
rozświetlonej latarniami, ciemnych zaułków, nieznanych,
niebezpiecznych przestrzeni, pełna ludzkich niepewności i
wątpliwości, wypełniona transem i odlotem. Nie ma tu żadnych
ciepłych dźwięków, choć bywa niezwykle poetycko. Jest też
dźwiękowa wycieczka w przyszłość. Za pomocą klasycznych środków
najłatwiej uzyskać ponadczasową jakość. To raczej muzyka o dość
prostej konstrukcji, odpowiednio jednak zgęszczona. Cały szkopuł tkwi jednak również w tym, że wszystko zostało tu odrobinę przekręcone. Najlepiej oddaje to rytmika utworu
"Jestem jeż". Kulawa, utykająca, ale nie ograniczająca
mobilności. Również miksy stylistyczne pokazują owe przekręcenie.
"Jestem jeż" jedzie chorym bluesem, cięte wypokraczone
reggae, klub na totalnym kwasie, zza dziesiątej zasłony, z oczami
we mgle. Wszystkie muzyczne światy zostają tu zmiksowane. W różnych
proporcjach, na różne sposoby, zawsze jednak z tym wewnętrznym
transem, który pcha ten album do przodu. Potężna siła metropolii zasysa całą rzeczywistość, ulice nigdy nie pustoszeją, auta nieustannie mkną przed
siebie, ludzie nie zasypiają. Pulsująca sinusoida zachowań również
jest wyczuwalna. Działanie, jego brak, bieg, postój, nienawiść,
obojętność. Efekt jaki zespół osiągnął na tym wydawnictwie
moim zdaniem unikalny i nie da się go z niczym porównać. Zarówno
w Polsce, jak i na świecie, choć oczywiście pewne tendencje
słyszalne w tej muzyce oczywiście uniwersalne i niesione przez
ducha tamtych czasów. Warstwa dźwiękowa to jedna strona medalu. Liryka jest tu równie istotna.
Album ma swoją dramaturgię, którą pozwalam sobie tu w uproszczony sposób
przedstawić w 10 punktach:
1. Czynimy hałas.
Luźny "Freex" bardzo szybko zagarnięty zostaje przez
zmierzch, kręcisz się w koło...
2. Rytmiczny, transowy,
"krzyżowy", błyski z ekranu TV, z powrotem w
krainę dzieciństwa, w towarzystwie duchów unoszących się w
powietrzu.
3. Kulminacja hałasu,
zgiełku, największa dawka neurozy. A przecież kiedyś
trzymaliśmy się za ręce. Punkt krytyczny na płycie,
całkowicie zwątpienie w człowieka. Piekło.
4. Oniryczna, transowa
droga do domu, próba nawiązania kontaktu z bliską osobą.
Monotonna, jednorodna, droga przez diabelskie miasto, droga przez
piekło wnętrza. Punkt kulminacyjny płyty. 67 mil. Jeśli
tylko chcesz...
5. Zwężenie klepsydry.
Trzeba uklęknąć, schylić się, a w końcu zacząć się czołgać.
Tylko po to, by przez to przejść, przebić się dalej. Dalej, gdzie
to zawsze kończy się i nie ma nic poza Tobą.
6. Z perspektywy gruntu,
z perspektywy ściółki jestem jeż. Potem powolne stawanie
na nogi.
7. Powtarzalność, próby
powrotów do ludzi i sytuacji. Ciebie pragnę spotkać tak jak
zawsze.
8. Zwątpienie w
człowieka, diagnoza druga. Skąd ta pewność, że nie byłeś
kiedyś Hieną?
9. Znów powrót do
dzieciństwa. Wnikamy w Stary Świat... Z Wenecji do Domu...
Tylko, czy jest jeszcze gdzie wracać?
10.
Epicore........................ Światło
czy czerń?
Wizja tego świata nie napawa optymizmem. "Primal question –
final answer". Droga ze zwątpienia, przez piekło. Tylko do
czego? Do kogo? Po co? Ciężko tak żyć, ale choć jest wyjście,
to jednak go nie ma.
Kwestionariusz:
1.
Najlepszy moment: możesz to
postawić obok "78-81" Kryzysu, "Czarnej Brygady",
"1991" Izraela czy "Legendy" Armii. Nie odstaje
nawet na milimetr.
2.
Najgorszy moment: Znajomość
tego albumu w społeczeństwie jest żadna. Tak nie powinno być.
3.
Analogia z innymi elementami kultury: Jak
dla mnie to próba podsumowania wszelkich wątpliwości ludzkich
przełomu XX i XXI wieku. Jak każda wielka rzecz, będzie aktualna
zawsze.
4.
Skojarzenia muzyczne: Tylko to
i tylko z tym.
5.
Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: nocnego
tripu po wielkim mieście.
6.
Ciekawostka: Tak, utwór "67
mil" dał nazwę temu
blogowi. I jak patrzę na to wszystko z perspektywy tych mil, to
wydaje mi się, że lepszej nie mógł dostać.
7.
Na dokładkę okładka: Wszystko
jest fatamorganą, mirażem, zwidą. Tekst "Klepsydr" może
być tu dobrym tropem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz