poniedziałek, 14 października 2013

63. Azbest: A Tribe Called Quest "Low End Theory"

A Tribe Called Quest - The Low End Theory
****1/4

Początek lat dziewięćdziesiątych to powolne przemijanie najlepszych lat hip-hopu. Gatunek pod wieloma względami dotarł do ściany. Z jednej strony postępująca degeneracja nurtu gangsta rap do poziomu gdzie wykonawcy zamiast groźni byli śmieszni czy wręcz żenujący. Z drugiej strony Bomb Squad czy Beastie Boys rozwinęli się w kunszcie produkcyjnym do tego stopnia, że w utworach wrzucali sample na tuziny niczym karabin maszynowy. Nie żebym krytykował - lubię to brzmienie. Tyle tylko, że nie sposób wyobrazić sobie dalszy rozwój w tym kierunku. Nie tylko trudno to przeskoczyć, ale stawało się to coraz mniej wykonalne - coraz częściej o należną kaskę upominali się autorzy "materiału źródłowego". W takich to okolicznościach przyrody ukazał się drugi album nowojorskiego składu A Tribe Called Quest "Low End Theory".
Płyta odświeżająca i ujmującą swą oszczędnością i prostotą. Hip hop zredukowany do swych podstawowych elementów. Zapomnijcie o fajerwerkach produkcji i gradzie sampli. Dominują wolniejsze, spokojniejsze tempa i bujające groovy. Brzmienie mocno basowe, a w dodatku często słychać kontrabas. I nie są to tylko loopy - w jednym z utworów gościnnie pojawia się sam Ron Carter(rozsławiony grą w drugim kwintecie Davisa). No właśnie. Co szczególnie ciekawe oprócz typowych dla nurtu źródeł sampli (Sly Stone, Funkadelic, James Brown itd.) znaczny procenty materiału wycięty został z płyt jazzowych. I nie tylko potencjalnie najbliższego hip-hopowi fusion (Urbaniak, Weather Report) - Tribe sięgają tez po tradycyjny jazz (m. in. Cannonball Adderley, Art Blakey, Miles Davis, Eric Dolphy). Nadaje to płycie świeżości i prawdziwie unikalnego charakteru. Sprawiło to nawet, że w odniesieniu do grupy zaczęło pojawiać się nawet określenie "jazz rap", co moim zdaniem jest już przesadą, ale daje do myślenia.
Wokalnie (buahahaha) też fajnie – stateczny flow, świetnie pasujący do podkładów. Nawet tekstowo niegłupio. Zapomnijcie o gangsterce, tarzaniu się w banknotach, lekkim katarku itd. Nie po drodze im z epatowaniem przemocą i mizoginią. Jeśli tego typu tematyka pojawia się w tekstach zespołu to poddawana jest krytyce. Plemię za to często odwołuje się do swoich muzycznych korzeni, upatrując ich znacznie dalej niż u źródeł hip hopu. Stoją na stanowisku, że są kolejnym etapem naturalnego rozwoju czarnej kultury – świetnym tego przykładem jest porównywanie hip hopu do bebopu.
Mimo osiągnięcia pełnoletności "Low End Theory" nie zaczęła trącić myszka co niestety dotknęło niejeden album z epoki. Upływ lat i rozwój gatunku nie pozbawił jej świeżości, a dzięki swym walorom jest to płyta warta zbadania nawet dla słuchaczy nie gustujących w gatunku(pozdro Pippin!).

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
"Excursions" i "Jazz (We've Got)"
2. Najgorszy moment: W sumie nie są słabe same w sobie, ale "Show Business" i "Everything Is Fair" to najsłabsze części płyty.
3. Analogia z innymi element kultury: Bardziej King niż X.
4. Skojarzenia muzyczne: przekrój przez czarną muzykę drugiej połowy ubiegłego wieku.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: "The Wire"?
6. Ciekawostka: W filmie "The Ladykillers" (tym słabszym - braci Coen) ktoś narzeka na sąsiada słuchającego... A Tribe Called Quest.
7. Na dokładkę okładka: plemienne malunki w neonowych kolorach – w sam raz dla zespołu łączącego tradycję z nowoczesnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz