poniedziałek, 30 września 2013

62. Pippin: Osjan, Roots



Ocena: * * * ½

- Znasz Osjana?
- No pewnie, stary. Super kapela. Legendarna, kultowa.
- Aha. A co o nich wiesz?
- Nooo... sitar mieli i tak w ogóle po wschodniemu grali. Jackowski tam był, Kurtis, Waglewski. Wielka sprawa, mówię ci.
- Rozumiem. A jakie płyty słyszałeś?
- Znaczy nie, w całości to żadnej. Takie fragmenty w sumie.
- A jakieś tytuły utworów pamiętasz?
- No nie bardzo, wyleciało z głowy.
- A to może chociaż wiesz, czy jeszcze grają?
- Eee... Chyba już nie. Znaczy czekaj, bo coś kiedyś chyba jakiś plakat widziałem. Tak, od czasu do czasu zejdą się i machną jakiś koncert.

Tak prawdopodobnie wyglądałaby rozmowa z przeciętnym rodzimym kolesiem, który interesuje się rockiem całkiem na serio i bez ironii. Każdy wie, że był (jest?) jakiś Osjan, ale o szerszą wiedzę trudno. Nie dziwi ta sytuacja, zważywszy, że grupa chyba nigdy nie zabiegała o rozgłos, proponowała nie tylko podejście, ale i muzykę po całości raczej niekomercyjną. Nie był to rock, nie był to jazz. Pewnie trochę folk, pewnie trochę world music (ale kto w zamierzchłych czasach pierwszych płyt Osjana znał w Polsce to określenie?), wpływy nie tylko blisko- i dalekowschodnie, ale i afrykańskie czy celtyckie, ale uprzedzam – klona Dead Can Dance (zostawiając na boku hierarchię historyczną) też się nie spodziewajcie. Naprawdę – na polskim gruncie zespół osobny, idący swoją drogą, grający, co tylko sobie wymarzy.
Na płycie „Roots” wymarzył sobie dwa rozdziały „Księgi Wiatrów”. Pierwszy bardziej wschodni (Arabowie? Hindusi? Persowie?), drugi raczej afrykańsko – celtycki. Trochę tu muzyki medytacyjnej (zdecydowanie ciekawsza i bardziej wciągająca od, powiedzmy, nagrań śpiewów delfinów), trochę improwizacji (ale nie wszechobecnej i przytłaczającej), trochę dzikich plemiennych tańców i śpiewów przy ognisku, trochę powiewu buddyjskich klasztorów, a wszystko na masie instrumentów, których nazwy ciężko zapamiętać (słyszeliście kiedyś o calanu albo kaya-kum?) – mimo wszystko jestem niepocieszony, że brakuje wśród nich garnków strojonych z Olkusza, obecnych na płycie „Księga Chmur”.
Najważniejsze zaś jest to, że, jakkolwiek przesadna może próba uduchowienia twórczości może powodować pobłażliwie uśmiechy, nie jest ani nudno, ani jednostajnie, ani monotonnie. Nastroje wbrew pozorom się zmieniają, pomysłów panom muzykom nie brakuje, a instrumentaliści współpracują wybornie. Warto zagłębić się w Księgę Wiatrów i uczynić w swej głowie Osjana czymś więcej, niż nazwą, o której każdy słyszał, a której nikt nie słuchał. 

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Afrykańska część rozdziału drugiego. Od trzeciej do ósmej minuty. 
2. Najgorszy moment: Obcowanie z tą muzyką teraz, a nie w PRL. 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Mimo że płyta, poza plemiennymi okrzykami, instrumentalna – tropów sporo. Począwszy od samej nazwy, skończywszy na kulturowych skojarzeniach z użytymi instrumentami i przywołanymi klimatami. 
4. Skojarzenia muzyczne: Dead Can Dance, Peter Gabriel, Ravi Shankar. No i naturalnie „Korowód”. 
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Lot z Bagdadu do Stonehenge, z międzylądowaniem w Kinszasie. 
6. Ciekawostka: Milo Kurtis, postać jakże barwna, urodził się w Zgorzelcu. Mimo że wcale nie jest to tak ponure i brzydkie miejsce, jak wynika z legend, jakoś bawi mnie ten fakt. 
7. Na dokładkę okładka: Rysunki jakby kredą na asfalcie, a w tle Droga Mleczna? A może płaskowyż Nazca na starym prześwietlonym filmie? Tak czy inaczej – intryguje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz