środa, 31 lipca 2013

59. Azbest, Deep Purple "Made in Japan"

Deep Purple - Made in Japan  
**1/2

Nieczęsto zdarza nam się na blogu zająć się płytą będącą - nie bójmy się tego słowa - symbolem. "Made in Japan" przekroczyła już czterdziestkę. Była słuchana, wychwalana i po wielokroć wznawiana. I to w coraz bardziej okazałych wersjach - wszak jedna płyta to zbyt mało by oddać cesarzowi co cesarskie. Na rynek trafiła więc wersja podwójna , a nawet z iście bizantyjskim przepychem potrójna. Lecz czy można się dziwić - to płyta będąca jednym z wzorców do porównywania rockowych koncertówek. Co więcej sprawiła, że jednym z wyznaczników sukcesu w branży muzycznej jest bycie "Big in Japan". A jak lepiej to udowodnić niż błyśniecie w oczy pospólstwu płytą koncertową nagraną w Nipponie? I czy w tej sytuacji można się dziwić, że lud szemrze "Rock is Dead?"
Nie da się ukryć, że daleko mi do bycia entuzjastą twórczości Deep Purple. Mimo mej niechęci do tej stylistyki nie mogę jednak odmówić zespołowi sprawności w tworzeniu całkiem chwytliwych piosenek. Taki otwierający płytę „Highway Star” to rasowy hard rock. Obdarzony solidnym riffem, motoryczny i energetyczny kawałek. Do czasu – gdy muzycy wiedzeni ambicją postanawiają dać upust swemu kunsztowi i wyżyć się w partiach solowych otrzymujemy dramat. Dalekie od wzbudzenia szału w słuchaczu, nic nie wnoszące i kompletnie wybijające z rytmu popisu stają się plagą tej płyty. Jak mawiał Tales z Miletu „wyżej nerek nie podskoczysz”.
I nie twierdze, że domeną rocka muszą być trzyakordowce o strukturze zwrotka/refren. Jest w tej stylistyce miejsce na odlot. Taki Hawkwind, albo Hendrix chociażby... O właśnie Hendrix – czy można zapomnieć jak niesiony energią występu roztrzaskiwał o scenę gitary? A taki Blackmore – też potrafi. Tyle tylko, że uprzednio zamieniając swego Stratocastera na tani model. „Prawie robi różnicę” cytując Wacława Berenta. Jimi był „Wild at Heart”, Ritchie uprawiał teatrzyk dla mas.
A zespół miał swój potencjał i „Made in Japan” mogło stać się naprawdę przyjemną płytą. „Highway Star” czy „Smoke on the Water” doskonale by się sprawdziły w bardziej esencjonalnych trzy czy czterominutowych wersjach, stając się wzorcem bezpretensjonalnego acz porywającego rockowego koncertu. Niestety zespół rozmienia się na drobne i marnuje energię na męczące, wątpliwej jakości i nic nie wnoszące popisy.
Szczytem jest piejący przeraźliwie Iana Gillana. Jego przeszywające skowyty mogą sprawić, że mleko skiśnie w lodówce. Apogeum trafia nas w bębenki przy okazji "Child in Time". Przyjemna balladka, a ten jak nie zacznie wyć jakby mu jaja wkręciło w wyżymaczkę. Jeśli chciał przekazać słuchaczowi jakiego przeszywającego bólu doznaje podmiot liryczny to powinien dać sobie spokój - dokumentnie zniszczył odbiór nieźle zapowiadającego się utworu.
W swej obecnej formie „Made in Japan” jest zaledwie pomnikiem braku krytycyzmu zespołu. Ale czy jest to aż tak niespodziewane? Czołowym dziełem Deep Purple jest wszak „Smoke in the Water” - żelazny (nomen omen – nie bez powodu są typowani jako jedni z ojców metalu) kandydat w plebiscycie na najbardziej toporny riff gitarowy w dziejach.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Zbawienna cisza oddzielająca utwory. Ukojenie!
2. Najgorszy moment: „The Mule”. Sześciominutowe solo perkusyjne? Litości!
3. Analogia z innymi element kultury: Tylko Teraz Rock
4. Skojarzenia muzyczne: Trzeba się pogodzić z tym, że to Deep Purple jest wzorcem.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zapuszczanie wąsów?
6. Ciekawostka: Rok później ukazał się jeden z najdziwniejszych splitów w historii. Polskie Stowarzyszenia Jazowe wypuściło płytę dzieloną pomiędzy Deep Purple i... Osjana.
7. Na dokładkę okładka: Całkiem gustowna – chyba najmocniejszy punkt wydawnictwa.

1 komentarz:

  1. Naprawdę przy opisie Deep Purple trzeba zwracać uwagę, że taki "Highway Star to rasowy hard rock"?
    Bleh.

    OdpowiedzUsuń