niedziela, 30 czerwca 2013

57. Azbest, John Cale "Paris 1919"

John Cale - Paris 1919
****1/2

John Cale twierdzi, że na początku lat siedemdziesiątych lubił spędzać czas w towarzystwie kokainy oraz płyt Beach Boys i Mahlera. Ale gdyby ograniczał się do tego, nie pisałbym teraz o nim. W międzyczasie zdarzało mu się również zająć muzyką – a to wyprodukował komuś płytę, a to nagrał własną. Chociaż wiedząc co grywał wcześniej, jego wczesne płyty solowe mogą budzić zdumienie. Wydają się zaskakująco popowe jeśli wziąć pod uwagę, że miał za sobą staż w The Velvet Underground (zakończony bójką z Lou Reedem) oraz grywał minimal music u boku La Monte Younga. A wówczas nawet gdy zbliżał się do muzyki poważnej (jak na "Academy in Peril" czy "Church of Anthrax" nagranym wraz z Terrym Rileyem) efekty były łagodne i względnie przystępne.
Nie inaczej było z jego czwartym albumem "Paris 1919". Cale jest kojarzony jako osoba odpowiedzialna za najbardziej hałaśliwe i awangardowe aspekty The Velvet Underground, tym razem jednak zaserwował słuchaczom solidna dawkę łagodnego popu. Oczywiście nie byłby sobą gdyby nagrał jakiś miałki popik i solidnie przygotował się do nagrania. Producentem płyty został Chris Thomas, który dziś najczęściej kojarzony jest z Sex Pistols, ale wówczas miał za sobą współpracę przy "Białym albumie" i "Ciemnej stronie księżyca", by niebawem zostać niemal etatowym producentem Roxy Music. Jednak najbardziej charakterystycznym elementem płyty jest wykorzystanie orkiestry symfonicznej.
Próby połączenia muzyki popularnej z orkiestrą rzadko dają pozytywne rezultaty, jednak Cale (widać edukacja procentuje) niezwykle zgrabnie połączył te elementy. Utwory na płycie są co prawda lekkie, przyjemne i łagodne (jedynym wyjątkiem jest solidnie zalatujący glamem „Macbeth”), ale przy tym ambitne pomyślane oraz zaaranżowane z wyczuciem i ze smakiem. Czy to wina tego, że mieszkał wówczas w Kalifornii, czy przedawkował The Beach Boys, wiele piosenek z tej płyty można z powodzeniem nazwać, w ślad za "Good Vibrations" kieszonkowymi symfoniami. I nie ma tu na myśli obecności orkiestry, ale niebanalną budowę utworów, nie przypominająca standardowej struktury zwrotka-refren. Nie da się jednak ukryć, że umiejętnie wykorzystana orkiestra wzbogaciła i uatrakcyjniła brzmienie płyty oraz dodała jej niepowtarzalnej atmosfery.
"Paris 1919" okazał się nie tylko jednym z najciekawszych dokonań Cale'a, ale też najprzystępniejszym dla słuchacza. A czynniki te rzadko chodzą ze sobą w parze. O nośności materiał świadczy to, że gdy w latach 2009-2010 Cale ruszył w trasę, której repertuar w głównej mierze opierał się na materiale z tej płyty odegranym w towarzystwie orkiestry nie zabrzmiało to anachronicznie.

PS. Drugie kompaktowe wydanie (z roku 2006) zaopatrzone jest w masę nagrań dodatkowych - każdy utwór został przedstawiony w alternatywnej wersji roboczej (a tytułowy nawet dwa razy) - warto tego poszukać.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: Tytułowy "Paris 1919", "The Endless Plain of Fortune".
2. Najgorszy moment: Niektóre melodie niebezpiecznie zbliżają się do granicy kiczu.
3. Analogia z innymi element kultury: Liczne, jak to u niego. Oprócz Graham Greene oraz obligatoryjnego Dylana Thomasa najbardziej wyraźnym jest nawiązanie do klasycznego filmu noir "Bulwar zachodzącego słońca" w "Antarctica Starts Here".
4. Skojarzenia muzyczne: „Bach Is Alive and Well and Living in California”.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: beznamiętne przyglądanie się upadkowi cywilizacji.
6. Ciekawostka: Jedna z pierwszych kompozycji Johna wymagała od wykonawcy krzyczenia na roślinę doniczkowa, aż ta umrze.
7. Na dokładkę okładka: Elegancja-francja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz