"Małe jest piękne" - głosi mądrość ludowa. Nie zawsze, ale czasem - dlaczego nie? Wiadomo, że, jak powiedział bodaj Redaktor Azbest, "zbyt wiele muzyki to nadal zbyt wiele". I w takich chwilach, zamiast dwugodzinnych kolubryn, lepiej wziąć się za minialbumy, które nawet jak nudne - to szybko miną. A znaleźć wśród nich można prawdziwe skarby - niezależnie od tego, czy spotkamy się z zapowiedzią większej całości, nieśmiałymi początkami wielkich karier czy może stylistycznymi skokami w bok.
The Beatles - Magical Mystery Tour (1967)
Dzisiaj najczęściej spotyka się wydanie z piosenkami z
singli – ale nawet bez “Strawberry Fields Forever”, “Penny Lane” czy “All You
Need Is Love” obcujemy z arcydziełami psychodelicznego, środkowego okresu
twórczości The Beatles. No dobra, może z jednym arcydziełem – “I Am The Walrus”.
Ale pięknej balladzie “The Fool On The Hill”, innym naiwnym melodiom Paula czy orientalizmom
George’a też niewiele brakuje.
R.E.M. - Chronic Town (1982)
Kto zna ten minialbum – jakby znał całe R.E.M. Coś tam
kombinowali, uszlachetniali, dodawali, nagrywali płyty lepsze, gorsze i wybitne,
ale już na „Chronic Town” zdefiniowali wszystko, o co im w muzyce chodziło.
The Birthday Party - Mutiny (1983)
Zanim Nick Cave złagodniał i zaczał śpiewać liryczne
ballady, ba, zanim nawet grał hałaśliwie, ale chwytliwie, wraz z The Birthday
Party badał granice wytrzymałości własnej i słuchaczy na chaos i dysonanse. Był
młody i miał zapał, warto posłuchać.
Dead Can Dance - Garden of the Arcane Delights (1984)
Pomiędzy debiutanckim albumem, który można postawić wcale
nie tak daleko od spokojniejszych nagrań Bauhaus czy Joy Division, a
nieziemskim klimatem, serwowanym na kolejnych płytach. Brendan i Lisa szukają
własnego stylu i, choćby w "In Power We Entrust the Love Advocated",
już wznoszą się wysoko.
Metallica - The $5.98 E.P.: Garage Days Re-Revisited (1987)
Diamond Head, Holocaust, Killing Joke, Budgie i Misfits w
wersjach Metalliki, na przywitanie w składzie Jasona Newsteda. Porządnie?
Porządnie? Można? Można. Metallica w przeróbkach nie musi na szczęście oznaczać
wyłącznie “Whiskey in the Jar”.
Fugazi (1988)
Już za samo „Waiting Room” Fugazi godni są pomnika. Ale czy
zmiany tempa i ekspresji wokalnej w „Suggestion” nie są jeszcze lepsze?
Alice in Chains - Jar of Flies (1994)
Zespół o najbrudniejszym brzmieniu z Wielkiej Czwórki Grunge’u,
twórca bolesnego „Dirt”, nagle siada spokojnie na krzesłach, bierze w łapy akustyczne
gitary i gra kilka spokojnych piosenek o całkiem wyszukanych melodiach. Jedna z
najbardziej uroczych płyt epoki, choć brud w głosie Satleya i dysonansowe
harmonie nie zniknęły do końca.
Radiohead - My Iron Lung (1994)
Od swoistego kopiowania The Cure po wyznaczanie drogi
rozwoju dla Myslovitz. A na deser akustyczna wersja „Creep”. Znam osoby, dla których
jest to najlepszy album Yorke’a i spółki.
Lao Che- Czerniaków (2005)
Całkowicie przearanżowany utwór tytułowy. Bojowa „Groźba”,
która nawet na „Powstaniu Warszawskim” byłaby jednym z najmocniejszych punktów.
Przeróbka Siekiery. Ech, że też chciało im się pójść potem w tę elektronikę.
Dobrym przykładem czwarty utwór czyli „Astrolog” – tu znakomity, na koncertach
nie mogę go słuchać.
Killing Joke - In Excelsis (2010)
Killing Joke jaki jest – każdy widzi. Ta rozgrzewka przed „Absolute
Dissent” też zmiany nie przynosi. Łączą metal z nową falą, śpiewają z mocą i
przejęciem, które mało kto posiada, a utwór tytułowy ma jedną z najbardziej
nośnych melodii wśród ich ostatnich dokonań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz