***1/4
„Kolorowa mapa niebios
wyogromniała w kopułę niezmierną, na której spiętrzyły się fantastyczne lądy,
oceany i morza, porysowane liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi
liniami geografii niebieskiej.” Tak Bruno Schulz wkraczał w kosmos w tytułowym
opowiadaniu z tomu „Sklepy cynamonowe”. Ta przestrzeń wydaje się równie ważna
dla zespołu Ampacity. Domena nieskrępowanej wyobraźni, gdzie dowolnie można
kształtować plazmę muzyczną. To tam muzycy zespołu uwili sobie pierwszą bazę nazwaną
„Encounter One”. Materiały informacyjne na ich temat jasno określają terytorium,
po którym porusza się formacja: space rock. Padają też nazwy Hawkwind czy
wczesny Pink Floyd, wspominają również o stonerze. Samodzielna definicja nad
wyraz trafna. I niestety moim zdaniem ograniczająca, choć innej niestety
skonstruować nie można. Rozległe plany muzyczne, pogłosy, ciepły klawisz,
trochę zgiełku, powolne budowanie napięcia podane są w sposób interesujący,
fragmentami nawet fascynujący, niemniej jednak brakuje w tym prawdziwej
indywidualności czy też szaleństwa, które tuninguje taką muzykę. Jednym słowem
brak tu elementu, który zassa słuchacza w czarną dziurę. Zassa i nie puści. To niestety
problem takiej muzyki i jej odbioru w zaciszu domowym, gdzie kolejna podróż
kosmiczna wydaje się taka sama jak kilka poprzednich. Fajny start, a potem raz
na jakiś czas atrakcja. Symulator jest w tym wypadku zawodny. Co innego kupić
bilet i wejść na pokład statku nazwanego Ampacity. Tam może się dziać…
Powyższe zarzuty nie
dyskwalifikują tego materiału. „Encounter One” to bardzo przyjemny album. Obstawiam
jednak, że sceniczne prezentacje w przeciwieństwie do płyty studyjnej mogą
kasować słuchacza. Wszak taka muzyka w wersji live to nic więcej jak tylko
punkt wyjścia do odlotu, którego nie normuje nośnik, kiepski sprzęt, sąsiedzi,
szczekający pies, widmo Petera Cushinga, szef firmy, w której pracujesz,
żebrak, czy niewygodne łóżko.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Odpowiednia długość materiału. Mogli zapodać
80 minut, bo przecież dlaczego nie?
2. Najgorszy moment: Nie
widziałem ich na żywca.
3. Analogia z innymi element
kultury: Dorzućmy kategorię fantastyki naukowej. Kompozycja „Asimov’s
Sideburns” pozwala nam to uczynić.
4. Skojarzenia muzyczne: Ale to już było, jak śpiewała Maryla
Rodowicz. Space rock, Hawkwind, wokal w kilku fragmentach (te „refrenowe”, że
się tak wyrażę) trzeciej kompozycji odbił mi się echem Mastodona.
5. Pasuje jako ścieżka
dźwiękowa do: Wsiadasz w auto, masz
do przebycia 600
kilometrów, a pod ręką tylko jedna płyta. Najlepiej nie
w Polsce.
6. Ciekawostka: Album ukazuje się pod banderą wytwórni
Nasiono Records. Warto zerknąć na ich stronę internetową.
7. Na dokładkę okładka: Astronauta zbyt wiele myślał. A tak bardziej
serio, to polskie plakaty kinowe sprzed wielu lat. Bardzo fajnie zrobione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz