poniedziałek, 18 marca 2013

47. Pippin: David Bowie, The Next Day




Ocena: * * * 1/2


Chyba mało kto wierzył. Ja też raczej nie. Milczał dziesięć lat, ze zdrowiem bywało niewesoło, miał swoje prywatne życie. A jednak – w styczniu, w dniu swoich urodzin David Bowie ni stąd, ni zowąd opublikował nowy utwór i zapowiedział, że już na przedwiośnie nowa płyta.
Najpierw zatem mieliśmy „Where are we now?”. Pochylmy się nad tym utworem z dwóch perspektyw. Po pierwsze – muzyka. Ballada. Nawet bardzo ładna. Ale od razu niepokój – już trzy ostatnie płyty były nie dość, że spokojne, to jeszcze raczej średniawe. Zatem – kurczę, piosenka zacna, ale znów będzie nudził? W końcu jak płytę zapowiada balladka, to jakiejś petardy nie ma się co spodziewać. Na szczęście drugi singiel rozwiał obawy. Ważniejsza wszakże jest treść rzeczonego „Where are we now?”. Oto bowiem David wraca do Berlina, do miejsca, gdzie mieszkał i gdzie powstały jego najlepsze (zdaniem wielu, w tym wyżej podpisanego) płyty. Odwiedza stare śmieci i z perspektywy dwudziestu kilku lat duma – co nam zostało z tamtych lat? Gdzie teraz jesteśmy? Dociekliwi poligloci mogą się wsłuchać w dość pocieszny akcent, z jakim Bowie wymawia nazwy niektórych miejsc w stolicy Niemiec.
Nie jest to jedyna na nowej płycie wycieczka do czasów berlińskich. Są jeszcze dwie, acz tym razem już tylko muzyczne. Po pierwsze „Love is lost”, z wkręcającym się w głowę basowo-klawiszowym motywem, niczym wyjętym z pierwszych stron „Low” i „Heroes”. Po drugie, zamykające album, „Heat”. To już z kolei powrót do drugich stron tych albumów. Do klawiszowych, awangardowych powolnych impresji. Różnica tkwi tylko w tym, że „Heat” nie jest czysto instrumentalny ani nie oferuje nam wokaliz w nieistniejącym języku. Tekst i śpiew są jak najbardziej klasyczne, choć w głosie Davida mogłoby być nieco mniej patosu.
To najciekawsze fragmenty płyty. A reszta? Reszta kojarzy mi się najbardziej z „Black Tie, White Noise”, który był albumem już nie popowo-osiemdziesionowatym, a jeszcze nie elektronicznym wybuchem „1. Outside”. Był czymś pomiędzy i taki jest też „The Next Day”. Piosenki nań (tak, „piosenki” to idealne słowo – żadna nie osiąga pięciu minut) są podelektryzowanym poprockiem, całkiem melodyjnym czy wręcz przebojowym, jak najbardziej przyjaznym radiu, utrzymanym w tempach średnioszybkich, z jednym wyjątkiem, w postaci kolejnej ładnej ballady – „You feel so lonely you could die”. Instrumentarium typowo rockowe, z rzadka urozmaicone saksofonem barytonowym, czy zaaranżowanymi smyczkami. Bowie nie odkrywa nowych terytoriów (ale kto twierdzi, że musi?), za to serwuje nam swoisty przegląd swej dotychczasowej twórczości – sprawne ucho wyliczy, który utwór z którym etapem kariery się najbardziej kojarzy (będzie tego masa, zapewniam) i w których momentach wydaje się nam, że już słyszeliśmy u Davida, czy to tę melodię („How does the grass grow?”) czy to ten motyw muzyczny („I’d rather be high”). Swoistym przegięciem jest w tym temacie otwierający album utwór tytułowy, który brzmi jak odnaleziony po latach bliżniak „Beauty and the beast” – otwarcia „Heroes”.
Ale co tam. Grunt, że ciągle nie zdziadział.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Trzy utwory berlińskie.
2. Najgorszy moment: Bowie wydał płytę! Nie mam serca zbytnio marudzić.
3. Analogia z innymi elementami kultury: „Valentine’s Day” to popularne Święto Zakochanych. Tanio się wykpiłem z tego punktu, prawda?
4. Skojarzenia muzyczne: Są dwa. Na początku „Valentine’s Day” melodia przypomina „Być tak blisko” Kasi Kowalskiej. A riff „Dancing out in space”, nie dość, że trochę Cure'owy, to może się kojarzyć z riffem utworu „My Grave” zespołu Morbid Blood. Zespół ów istniał w moim mieście rodzinnym, a kapela, w której ja grałem, dzieliła z nimi gitarzystę i gitarę basową.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ciągle moim pierwszym skojarzeniem jest „Where are we now?”. Czyli wiadomo – znajdujemy jakiś ważny etap swojego przeszłego życia, i wracamy do niego myślami. Albo i fizycznie.
6. Ciekawostka: W ramach gruntownych przygotowań do napisania niniejszego tekstu, odbyłem jakieś dziesięć godzin temu spacer po polskich śladach Davida Bowie. Czyli, jak się domyślacie, przeszedłem się z dworca Warszawa Gdańska na Plac Wilsona i z powrotem.
7. Na dokładkę okładka: Estetycznie raczej brzydka, ale sam pomysł kapitalny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz