Ocena: * * ½
Nawet gdy odłożę na bok moją ogólną niechęć do płyt
koncertowych (chociaż na koncerty chodzić lubię), mam niemały problem, jak
ugryźć to wykopalisko Rolling Stonesów. No bo co tu oceniać? Same piosenki –
wiadomo, znakomite. Wykonanie – niechlujne, ale przyzwoite. Jakość dźwięku –
łagodnie mówiąc, niespecjalna.
„Got Live If You Want It!” to taka trochę płyta-kuriozum. Niby
wyszła i w Anglii (jako minialbum), i w USA – ale obie wersje nie mają ze sobą
prawie nic wspólnego (w niniejszym tekście zajmujemy się wersją amerykańską). Niby
koncertówka, ale dwa utwory nagrane w studio, ze sztucznie dogranymi odgłosami
publiczności (chwytacie w ogóle ten pomysł?). Mało tego – nawet w tych „prawdziwych”
koncertowych kawałkach sporo potem poprawiano w studio - nie wiem, po cholerę.
Albo inaczej – jeśli tak brzmi toto po poprawce, to nie mam zamiaru zapoznawać
się z oryginałem. Sami Stonesi marginalizują dziś znaczenie, a nawet „oficjalność”
tej płyty, a główna jej zaleta jest jedna – to jedyny ich album koncertowy z
Brianem Jonesem na gitarze.
Dobór repertuaru należy uznać za wysoce zadowalający,
znajdziemy tu niemal wszystkie najważniejsze hity z wczesnych lat zespołu – nie
zabrakło ani „Under My Thumb”, ani „19th Nervous Breakdown”, ani nastrojowego „Lady
Jane”. Wykonanie jest żywiołowe jak się patrzy i raczej bez wpadek – choć nie
przeczę, cieszy się morda, gdy riff do „Satisfaction” wybrzmiewa przypadkiem na
wstępie do „The Last Time” (utwór znany też miłośnikom Dr. Huckenbusha jako „Nie
graj ze mną w chuja”). Przeszkadza za to wszechobecna publiczność, która
wrzeszczy, piszczy i przypomina tę z czasów Beatlemanii (chociaż do
koncertowych nagrań wczesnych The Beatles (tak, wiem, koncertowych nagrań
późnych The Beatles nie ma, chyba że liczymy te z dachu), gdzie często nie
słyszymy ani instrumentów, ani śpiewu, jest bardzo daleko) – diabli ich wiedzą,
czy oni cokolwiek słyszeli na tym koncercie, chcieli być tam, widzieć swoich
idoli i, że tak się wyrażę, poprzeżywać. Gorzej ma typ słuchający płyty grzecznie
w domu – wrzaski owe szybko go zirytują. No chyba, że chce potraktować album
jako dokument swoistej epoki.
Jako dokument rzeczonej epoki zatem – co najmniej mocna czwórka.
Same piosenki – godne najwyższych ocen. Jako płyta do słuchania w domu – to jednak
nie za bardzo. Lepiej wrócić do wersji studyjnych, bądź skierować swe uszy na „Get
Yer Ya-Ya's Out!”. Chociaż Briana Jonesa szkoda.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Under My Thumb” wyszedł naprawdę
fajnie.
2. Najgorszy moment: „Fortune Teller” nie brzmi źle, ale
apeluję przeciw takim fałszerstwom.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Dlaczego nikt nigdy
nie wymyślił terminu „Stonesomania”?
4. Skojarzenia muzyczne: Zdecydowanie za często piszę w tym
punkcie, że zespół, o którym piszę, kojarzy się muzycznie z zespołem, o którym
piszę. Ale sami powiedzcie – z czym mają się kojarzyć Stonesi?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wspominki o
młodzieńczych latach rocka.
6. Ciekawostka: The Rolling Stones oficjalnie obchodzą
właśnie pięćdziesiąt lat istnienia. Schylając nisko głowę i gratulując
pokornie, nie mogę nie zauważyć, że dwa nowe utwory to trochę mało, jak na
uświetnienie takiego jubileuszu.
7. Na dokładkę okładka: Ech, ta fryzura Briana....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz