Ocena: * * *
Nie było mnie tu zbyt długo – śpiewa Chris Cornell w utworze
otwierającym płytę. Faktycznie, prawie półtorej dekady to nie tyle szmat czasu,
ile różnica kilku epok w tworze o stosunkowo krótkiej historii, jakim jest
muzyka rockowa. Czy Soundgarden trzyma rękę na pulsie dzisiejszych trendów
muzycznych? Czy też okopał się na swoich terenach i jak gdyby nigdy nic dalej
eksplorował będzie patenty z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych?
Od razu deklaruję – nie, nie robiłem sobie wielkich nadziei,
nie czekałem na kolejne „Outshined”, „Jesus Christ Pose” czy „Spoonmana”, bo to
nie byłoby uczciwe. I gdybym miał oceniać „King Animal” w kontekście tego, co
ten zespół potrafił grać kiedyś, a co gra teraz – byłyby gwiazdki góra dwie.
Ale podejdźmy do sprawy z wyrozumiałością – cóż ten Soundgarden gra dzisiaj, co
sobą prezentuje?
Nie, spokojnie, nie zagubili się, nie jest to powrót
wyłącznie dla kasy. Panowie nadal imponują umiejętnościami, kompozytorzy mają
łeb do ciekawych riffów („Been Away Too Long”, „A Thousand Days Before”), a
głos Chrisa, choć już niższy niż kiedyś, dalej jest nietuzinkowy. Szkopuł w
tym, że za sprawnością instrumentalną nie idą zbyt ciekawe kompozycje, że riify
są pozostawione same sobie, nie obudowano ich innymi pomysłami, że wspaniały
głos Cornella raczej sobie podśpiewuje i pokrzykuje, miast zbijać z nóg
zabójczymi melodiami i rozdzierać serca dramaturgią. Utwory są poprawne, ciężkie,
z dobrze znanym refleksem Wschodu w kompozycjach Thayila (szkoda że ściął włosy
i znacznie skrócił brodę i nie wygląda już jak tybetański dziad), gdzieniegdzie
urozmaicone sekcją dętą, gdzieniegdzie gitarowym popisem Mike’a McCready’ego,
kolegi z tego drugiego zespołu, w którym gra Matt Cameron. Ale powiedzcie
szczerze – które fragmenty płyty wryły Wam się w głowę, które będziecie
pamiętać latami?
Powiem brutalnie – płyta jest niezła, ale jakby nagrał ją
jakiś nowy, nieznany mi zespół – przesłuchałbym ją raz i potem nie zwracał
większej uwagi. Cieszę się że wrócili, ale nie mam zamiaru udawać, że nagrali
wielkie dzieło. W sumie bardzo częsty scenariusz.
Chociaż Jane’s
Addiction i Alice In Chains potrafili.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Been Away Too Long”, „A Thousand Days
Before” i „Eyelid’s Mouth” to najciekawsze fragmenty płyty.
2. Najgorszy moment: Zaś „Rowing” jest koszmarnie nudne.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Cały koncept
graficzny książeczki niebezpiecznie przypomina klimaty fińskich zespołów
metalowych.
4. Skojarzenia muzyczne: Soundgarden oczywiście.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Zima idzie.
6. Ciekawostka: Z mojego liceum do księgarni, pełniącej również
rolę lokalnego punktu sprzedaży kaset, szło się dobre dziesięć minut. Ale gdy
pojawiło się świeże, ciepłe „Down on the Upside”, obróciłem biegiem w obie
strony w czasie piętnastominutowej przerwy między lekcjami.
7. Na dokładkę okładka: Zwierzę, pozostawiające po sobie
tyle kości, musi być iście królewskie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz