Ocena:
****
„Mijają
lata, zostają piosenki”. Tytuł audycji Danuty Żelechowskiej i Jana Zagozdy można
pięknie sparafrazować i odnieść nie do piosenek, ale albumów długogrających.
Zespołu Soundgarden na ten moment. Ich dorobek przez ostatnie lata raczej szlachetniał
niż tracił na wartości. Pięć płyt długogrających było jak pięć kroków na
ścieżce samodoskonalenia. Świeże „Ultramega OK.”, głośne „Louder Than Love”,
wściekłe „Badmotorfinger”, klasyczne „Superunknown” i dojrzałe „Down On The
Upside”. I tak miało pozostać. Panowie jednak po kilkunastu latach postanowili
wrócić do muzykowania pod legendarnym szyldem. Lepiej być nie mogło, choć mogło
być przecież bardzo źle.
Riff
otwierający „Been Away Too Long”, pierwszą kompozycję na płycie, pozwala zdefiniować
właściwie cały album. Jest klasycznie, lekko, zajmująco i niezwykle swobodnie.
Panowie rozwinęli formułę wypracowaną na „Down On The Upside”. Nie boją się
kombinowania, ale lekko odciążyli konstrukcję wymontowując większość
sabbathowych elementów. Postawili również na niezwykle czystą produkcję.
Dominują raczej jasne dźwięki, choć fani Shepherda z pewnością nie będą
zawiedzeni. Basu jest dużo. Grubasek prócz czterostrunowca przyniósł do studia również
całkiem sporo fajnych pomysłów. Wygłodniał i mocno się zaangażował. Pewnie
dzięki temu tak zgrabnie łączy perkusyjny groove Camerona z gitarowymi
historiami Cornella i Thayila. W przypadku tych dwóch ostatnich panów cieszą wzorowe
riffy i pięknie wkomponowane sprzężenia. Kolega Cornell nie zawiódł także na
polu wokalnym. Na swoim solowym albumie „Scream” z 2009 roku spożytkował swoje
najgorsze pomysły, więc dla Soundgarden pozostały już tylko te dobre. Wokalnie
nie ma co prawda za wiele firmowego wycia w stylu piły motorowej, ale to raczej
świadomy zabieg. Starszemu panu pewnych rzeczy nie wypada robić. Tak czy owak,
nawet głuchy pokapuje, że wyszła im elegancka płyta.
Co
natomiast nie trybi? Każda płyta Soundgarden ma to do siebie, że jeśli
zostałaby odchudzona o dwa lub trzy kawałki, tylko na zdrowie by jej to wyszło.
„King Animal” wpisuje się w ten trend. Cieszy jednak wstrzemięźliwość (płyta
trwa niewiele ponad 50 minut) w prezentowaniu materiału. Mało kto dziś pamięta,
że 80 minut to maksymalna, a nie pożądana długość płyty. W takim razie na kogo
jeszcze czekamy? Na szybko do głowy przychodzą dwie nazwy. Rage Against The
Machine i Faith No More. Liczę zwłaszcza na tych drugich.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Utwór 5 i utwór 11, czyli odpowiednio „Blood on
the Valley Floor” i „Worse Dreams”.
2. Najgorszy moment: W sumie to było mi obojętne, jak im ta płyta wypadnie.
Mile zaskoczyli. Niemniej jednak obojętność zawsze jest najgorsza.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Nazwa zespołu wzięta została od rzeźby zaprojektowanej przez Douga
Hollina, którą można podziwiać w Magnusson Park w Seattle.
4. Skojarzenia muzyczne: Ogród dźwięku. Nie można napisać nic innego.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Rozmyślań o tym, dlaczego jednym się udaje, a innym
niekoniecznie.
6. Ciekawostka. Materiał miksował Joe Baressi, który ma na koncie
współpracę między innymi z Kyuss, The
Melvins, Tool, Queens of the Stone Age, Coheed and Cambria, Tomahawk, L7, The
Jesus Lizard, Bad Religion. Legenda.
7. Na dokładkę okładka. Co to? Fiński folkmetal? Całe szczęście wnętrze bookletu
jest bardziej atrakcyjne niż front. Wieje chłodem, choć co prawda takim z
lodówki firmy Beko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz