Ocena: * * * * 1/2
Nie ma się co oszukiwać – muzyka też jest produktem. Z wszystkimi tego faktu implikacjami. W połowie lat 90-tych w wyniku wydarzeń na scenie norweskiej black metal wypełzł z podziemia. Zespoły zaczęły dostawać propozycje z większych wytwórni, pojawiła się masa mniej lub bardziej utalentowanych naśladowców. Powstała potrzeba dyferencjacji. Część zespołów postanowiła wrócić do korzeni nurtu szukając ich w prostocie i surowości. Używając tej taktyki Darkthrone nagrało arcydzieło lo-fi „Transilvanian Hunger”. Ale medal ma druga stronę - najczęściej jednak kończyło się to tragicznie brzmiącym prymitywnym łomotem (w tą stronę poszła m.in. skrajnie chujowa scena NSBM).
Innym pomysłem były poszukiwania o wręcz przeciwnym zwrocie. Syntezatory niemal od początku były używane w tym nurcie, przede wszystkim do wzbogacenia brzmienia czy tez celem nadania mu pseudosymfonicznego rozmachu. Zazwyczaj jednak eksperymenty te kończyło się plastikowo brzmiącymi utworami w których czad został zastąpiony tandetnymi, kiczowatymi melodyjkami.
Oczywiście te warianty nie wyczerpuje tematu (black łączono również z thrash, czy death metalem a nawet folkiem lub rockiem progresywnym) jednak to właśnie między tymi dwoma ścieżkami swoją trzecią drogę odnalazło Mysticum.
Jak już wspomniałem przed chwilą łączenie black metalu z wpływami technologii było wówczas śliskim tematem. Oczywiście technologia sama w sobie jest wyłącznie narzędziem, ważniejszy jest sposób jej wykorzystania. Znamienny jest tu przykładu debiutu Suicide nagranego z wykorzystaniem instrumentarium typowego dla hardcorowego disco polo. A jak do zagadnienia podeszli panowie z Mysticum?
„In the Streams of Inferno” pod względem kompozycji to tradycyjny szybki black metal z zimnymi, transowymi riffami, wzbogacony plamami klawiszy czy okazjonalnym intrem, albo innym samplem. Natomiast ogromny wpływ na brzmienie miała rola perkusji, a raczej jej brak. Mysticum postanowiło wykorzystać automat perkusyjny i wycisnąć z niego tempa niedostępne dla śmiertelnika. Tyle tylko, ze ten bit jest zapożyczony wprost z muzyki techno. Rozwiązanie delikatnie mówiąc kontrowersyjne.
Ryzyko się jednak opłaciło bo efekt końcowy robi duże wrażenie. Z początku trudno się przyzwyczaić do tego brzmienia, ale po pewnym czasie okazuje się, że jest szaleństwo w tej metodzie. Paradoksalnie ten maszynowy rytm całkiem interesująco spasował się z ekstremalnym gitarowym jazgotem. Te agresywne i zimne, odhumanizowany wręcz partie automatu perkusyjnego nadają tej muzyce nowego wymiaru.
Doskonała płyta, ale uczciwie ostrzegam, że wyjątkowo specyficzna.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „The Rest".
2. Najgorszy moment: Płyta jest na tyle równa, że nie znajduję gorszego fragmentu.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Specyficzna maniera wokalna uniemożliwia zrozumienie tekstów, ale podejrzewam, że znalazły by się tam jakieś nawiązania do Biblii.
4. Skojarzenia muzyczne: Aborym i Arckanum.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Ostatnia bitwa pod Meggido.
6. Ciekawostka: Euronymous obiecywał im (tak jak połowie sceny zresztą), ze wyda im płytę w Deathlike Silence.
7. Na dokładkę okładka: Surowy nadmorski krajobraz jest wprost idealnie niedopasowany do technologicznej grozy zawartości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz