czwartek, 16 października 2014

83. Azbest: Mikołaj Trzaska, Rafał Mazur, Balázs Pándi, "Tar & Feathers"









 
 
 
****
 
Zapewne to przypadkowa zbieżność, ale tytuł płyty skojarzył mi się z opowiadaniem Edgara Allana Poe "System doktora Smoły i profesora Pierza". By nie psuć zabawy z lektury zdradzając za dużo napisze tylko, że główny bohater ma okazję wysłuchać pewnej kapeli. I nie był zachwycony występem. "Udręczały mnie te rzępoły nieskończoną rozmaitością zgiełków, które miały być muzyką i podobały się widocznie bardzo wszystkim obecnym, prócz mnie jednego". Dodał też, że "Członkowie orkiestry (...) Nie zawsze wprawdzie byli w zgodzie z melodią, lecz mimo to rzępolili z nadludzką energią przez cały czas tego zamętu". I choć jestem fanem Trzaski i łykam bez popitki wszystkie jego płyty, mam przy tym świadomość, że dla wielu zetknięcie z muzyka improwizowaną wzbudza reakcje jak u bohatera Poego.
"Tar & Feathers" to jedna z czterech wydanych w tym roku Trzaski (na razie czterech - piłka jeszcze w grze). I choć taka aktywność to dla niego standard to pod innymi względami płyta dla niego raczej niecodziennego. Nie tylko pierwsze jego wydawnictwo dla Gusstaff Records (w dodatku wytwórnia z jazzem jakoś nie kojarzona), ale również zagrane w nietypowej lokalizacji. Płyta bowiem została zarejestrowana w budapesztańskim klubie A38, umiejscowionym na barce rzecznej. No i rzecz najważniejsza - skład. Nieczęsto jest okazja słuchać go w składzie w 100% środkowoeuropejskim. Żadnych Szwedów, Duńczyków czy innych Anglików – Węgier i dwóch Polaków. No i w tej konfiguracji personalnej nie wydał jeszcze nic.
Dwuosobowa sekcja rytmiczna Pándi (perkusja) i Mazur (bas) nie stanowi tu tylko tła dla solisty. Swoją grą wręcz zdefiniowali charakter koncertu. To, że perkusista odziany był w bluzę Benümb (dla niewtajemniczonych - grindcore'owcy z Kalafiornii) stanowiło pewna wskazówkę – gra gęsto, dynamicznie i potrafi mocno uderzyć. Częściej też wali w membrany niż blachy co dodaje utworom energii. Rafał Mazur zamiast kontrabasu używa akustycznej gitary basowej. Nietypowy wybór jak na free jazz sprawdził się tym przypadku. Choć dźwięk nie jest tak głęboki, to instrument ten lepiej nadaje się do szybkiej gry. Ich gra nie tylko napędza utwory, ale również nadaje im świetnej, nerwowej atmosfery. Trzaska gra po swojemu. Czy wydobywa z saksu jakąś klimatyczna partię czy przeszywający wizg, zawsze z właściwą sobie dawką szorstkiego liryzmu. Skład zaskoczył jak trzeba, muzycy świetnie się zgrali, nikt nie usiłuje zdominować reszty. Przeważają pełne energii utwory w szybkich tempach, ale muzycy dają też słuchaczom kilka chwil wytchnienia w towarzystwie spokojniejszych dźwięków.
Udana płyta, może się spodobać tak amatorom jak słuchaczom mniej otrzaskanym (nomen omen) z muzyka improwizowaną. Również i muzykom musiało to granie przypaść do gustu bo spotkali się w tej samej konfiguracji w półtora roku później (jeśli kto ciekaw, do posłuchania i obejrzenia na Youtube https://www.youtube.com/watch?v=vzB_kTsZiaA), a ponoć szykują również trasę.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: "Black Ice Crackle"
2. Najgorszy moment: „Bout with Transparent Bottom”. Nie jest to słabe, ale "najmniej przebojowe".
3. Analogia z innymi elementami kultury: Edgar Allan Poe "System doktora Smoły i profesora Pierza"
4. Skojarzenia muzyczne: Chwilami delikatnie kojarzy się z Painkiller.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Wczesny Neal Stephenson. Również China Miéville „Dworzec Perdido”.
6. Ciekawostka: Pierwotnie chcieliśmy rzucić tekstami 15.10, miałbym więc pretekst wyskoczyć z ciekawostką, że tego samego dnia w A38 grają Swans. Ale dziś sam nie wiem co napisać.
7. Na dokładkę okładka: Srebrzysta, co jest o tyle dziwne, że płyta jest instrumentalna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz