wtorek, 16 kwietnia 2013

51. pilot kameleon: Mudhoney, Vanishing Point




**1/2

Uszło gdzieś powietrze z Mudhoney. Może zbyt wielkie nadzieje pokładałem w tej nowej płycie? Tak dużo, tak mocno, tak bardzo... Z albumu „Vanishing Piont” wyłania się niestety niezbyt wesoły obraz zespołu. Na pierwszy rzut ucha wszystko jest w porządku. Wszystko sprawdzone, wszystko znane, ale od pierwszego utworu Jagon szepce do mego ucha, że coś jest nie tak. I ja mu wierzę. Najbardziej trujące są partie wokalne Marka Arma. Do tej pory nie przeszkadzała mi jego niechlujna maniera czy fałsze. Ba, to przecież jeden z jego znaków rozpoznawczych. Przy pierwszym kontakcie z „Vanishing Point” wokale mnie oskalpowały. Słuchanie ich w „Slipping Away” czy „What to Do with the Neutral” przypomina wizytę u dentysty lub w gabinecie szefa. Jechana bez znieczulenia, do zaorania. Chciałoby się powiedzieć: chłopie, nie zabijaj Mudhoney! Nie rób tego! W innych fragmentach bywa na szczęście nieco lepiej, ale po niespodziewanej defloracji otrząsnąć się nie mogę. Niestety nie ma też tutaj wielkich pomysłów na kompozycje. Te nie są oczywiście złe, ale do przyzwoitej średniej, jaką ten zespół zawsze reprezentował jest niestety daleko. Taki Mudhoney ze szrota trochę. Utworów całe szczęście nie ma wiele, co w pewnym sensie uratowało materiał od zagłady całkowitej. Wątpliwe to jednak usprawiedliwienia. Zatem ugór leży odłogiem, ale to paradoksalnie daje nadzieję, że prawdziwe plony pojawią się w następnych sezonach. Może.
Brakuje mi w tym momencie koniecznego dystansu, a zranione ucho trudno błagać o litość. Kocham ten zespół, nie kończę swojej znajomości z tym albumem i chciałbym, żeby kiedyś mi się odmieniło. Na ten moment jednak uszło gdzieś powietrze. Możliwe, że ze mnie również.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Fajnie się czekało na ten album. Jedna z niewielu płyt, których faktycznie wyglądałem każdego dnia.
2. Najgorszy moment: wokale Marka Arma. Cóżeś Ty uczynił, żem tak nagle pobladł?
3. Analogia z innymi element kultury: Nikt nigdy nie odnalazł prelacji pomiędzy dorobkiem Mudhoney a kompozytorską spuścizną Beli Bartóka. Pewnie dlatego, że takich powiązań nie ma.
4. Skojarzenia muzyczne: Sub Pop, grunge, The Stooges, punk rock, alternatywa amerykańska końca lat 80., superfuzz, bigmuff, wzmacniacze lampowe, garaż, Seattle. A dalej na zasadzie kontekstu Nirvana, Pearl Jam, Mother Love Bone, Tad, Alice In Chains, Mad Season, Soundgarden, Green River, Wipers i wielu innych.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: filmu „Znikający punkt”? Nie. Album o takim charakterze popełniło po latach Primal Scream. Ich „Vanishing Point” lepszy niż ten od Mudhoney.
6. Ciekawostka: 1. Perkusista Mudhoney, Dan Peters, grał kiedyś w Nirvanie. 2. KAŻDA inna regularna płyta Mudhoney jest lepsza niż „Vanishing Point”. Też mi ciekawostka... 3. Widziałem ich na żywo w 2009 roku w warszawskiej Proximie. Życiówka to była.
7. Na dokładkę okładka: Tu im się udało. Idealny autoportret: powolny rozkład samego siebie.


2 komentarze:

  1. Nie inaczej - płyta wydawała mi się w miarę obiecująca, dopóki nie odezwał się wokal. Niestety po 30 sekundach wiedziałem, że więcej tego nie będę słuchał. Pozdro, QHP. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybacz późną odpowiedź, ale tak bardzo bałem się wracać do tego tematu... A dłużej zwlekać się nie da. Wielki zawód, ale bynajmniej nie w sensie profesji. Dzięki za wpis! Pozdro, pilot

    OdpowiedzUsuń