Ocena: * * * *
Znacie pewnie tę sentencję Roberta Frippa, o muzyce King
Crimson będącej wyzwalaniem chaosu i następującą po nim próbą powrotu do stanu
równowagi. Ciekaw jestem, co rzekłby filozof pokroju Frippa na ostatnie
studyjne produkcje Swans, jakich piętrowych metafor by użył. Nie podejmuję się
definiować, czy od czasu kolejnej reaktywacji w 2010 Michael Gira siły chaosu
wyzwala, ujarzmia, czy też tresuje, w każdym razie nadal konsekwentnie kroczy
tą samą ścieżką, co na „My Father…” i „The Seer”.
Czytam ci ja, że materiał na „To be kind” zrodził się
głównie podczas ostatniej trasy koncertowej i sporo utworów było wykonanych na
zeszłorocznym koncercie w Stodole. Wolne żarty, na zeszłorocznym koncercie w
Stodole to ja stałem wmurowany, zmiażdżony dźwiękami Apokalipsy, bijącymi
wszelkie rekordy skali głośności, zastanawiając się, czy uciec z sali, zaszyć się
w ciemnym, koniecznie cichym, kącie, czy też zgrywać twardziela i wesoło stać i
być miażdżonym dalej. Więc niech będzie, może i utwory z nowej płyty, bądź
jakieś wariacje na ich temat słyszałem wcześniej, ale nie ma mowy, żebym je
pamiętał, a zwłaszcza, hehe, błogo wspominał.
„To be kind” zaskakuje głównie tym, że… nie zaskakuje. Nie
jest to oczywiście wyłącznie kopia doskonałego „The Seer”, ale na dobrą sprawę nie ma tu
niczego, czego nie słyszelibyśmy już na tej płycie ze zwierzakiem na okładce.
Podstawowa różnica to zwiększenie roli rytmu – tu przoduje dość nietypowe, jak
na nich, „A Little God In my Hands”, choć i trzydziestoczterominutowy utwór, o
którym poniżej, też ma się czym pochwalić. Muzykę tej odsłony Swans nadal
wyznaczają potężne, wielominutowe, numery z potężnymi riffami, wszechobecnym
hałasem, szamańskim hipnotyzowaniem i krzykiem, zawodzeniem, bądź innym
zaśpiewem Giry. Zdarzają się, rzecz jasna, fragmenty spokojniejsze, bardziej
melodyjne i liryczne (choć melodie i głosy zaproszonych pań na poprzedniku były
zdecydowanie ładniejsze), ale nie one pozostają nam w pamięci po przesłuchaniu
dwugodzinnego kolosa.
W centrum wszystkiego tkwi zaś „Bring the Sun / Toussaint L’Ouverture”.
Ponadpółgodzinna pigułka, zawierająca esencję obecnego wcielenia Swans. Od mocnego
riffu, przez mantrowe śpiewy, po obłąkańcze krzyki. Nie słuchać w nocy.
Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Bring the Sun, bring the Sun…
2. Najgorszy moment: Dla osób o bardziej wrażliwych uszach,
przywiązanych do melodii i piosenkowych struktur – cała płyta.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Być może nie
wiecie, kim jest Chester Burnett, ale o Howlin’ Wolfie chyba słyszeliście?
4. Skojarzenia muzyczne: Slayerowy tytuł „Soundtrack to the
Apocalypse” tu by lepiej pasował.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Boję się myśleć.
6. Ciekawostka: Warszawski koncert Swans był jedynym
koncertem, na którym byłem, gdzie można było nabyć zawczasu zatyczki do uszu.
7. Na dokładkę okładka: Tego dzieciaka płyta też przeraziła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz