piątek, 20 marca 2015

92. Azbest: Śmierć w bikini

Kim Boekbinder
Jeśli istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, Kim przejdzie do historii jako prekursorka użycia w muzyce nowego istotnego instrumentu: Kickstarter. Może nie odniosła takiego sukcesu jak Amanda Palmer, ale nie wzbudziła też takich kontrowersji. I z całą pewnością nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Agnes Obel
Zwróciła moją uwagę coverem Johna Cale, ale reszta debiutanckiej płyta też była obiecująca. Za to ubiegłoroczna płyta "Aventine" okazała się znakomita. Nastrojowa i kunsztowny kameralny pop. Odstręczająca etykietka, ale muzyka cudowna.
Tak się jakoś złożyło, że na scenie death metalu kobiet można szukać jak ze świecą. Na szczęście jest jeszcze Bolt Thrower. Okazuje się, że obdarowali świat nie tylko rasowy czadem z masywnymi riffami.

Jarboe
Najbardziej znienawidzona kobieta w podziemiu - wielu uważa, że była dla Swans tym czym Yoko Ono dla The Beatles. Nie rozsądzając czy to słuszny pogląd trzeba jednak przyznać, że nagrała co najmniej kilka interesujących rzeczy.

Lydia Lunch
Dziś jakby zapomniana, niegdyż żelazna dama undergroundu o wyjątkowo niewyparzonej gębie. Ma w CV tyle przeróżnych mniej czy bardziej efemerycznych projektów (chociażby wymienić Teenage Jesus and the Jerks, Queen of Siam, Devil Dogs, Shotgun Wedding), że bez trudu mógłbym jej poświęcić całą dyszkę. Posłuchajcie w 100% damskiego trio (Lydia+Kim Gordon+Sadie Mae) - Harry Crews.

Diamanda Galas
Nie mógłbym w zestawieniu pominąć autentycznej wiedźmy. Bo niechybnie czarnej magii zawdzięcza głos tyleż wszechstronny co przeszywający i wstrząsający. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że dla wokalistyki była tym czym no wave dla muzyki gitarowej.

Le Mystere Des Voix Bulgares
Wydawać by sie mogło, że trudno znaleźć coś bardziej przyziemnego niż muzyka ludowa. A jednak ta brzmi nieziemsko i egzotycznie. I nie są to przeciez nagrania z Togo czy Tybetu. To swojska Bułgaria. A jednak brzmi równie eterycznie co najlepsze 4AD.

Moe Tucker
Niedoceniona heroina The Velvet Underground. Pozostawała w cieniu samców, ale to jej pierwotny, minimalistyczny bit perkusyjny trzymał te muzykę za mordę. Posłuchajcie tylko "Rock and Roll" w wersji z jej udziałem i porównajcie z "kanoniczną" z "Loaded".

Nico
W The Velvet Underground była tylko ozdoba, ale na własną rękę (no dobra, współudział Johna Cale był więcej niż znaczący) nagrała kilak spośród najciekawszych płyt z epoki. "The Marble Index" czy "Desertshore" nawet dziś potrafią poruszyć i zainspirować.

Karen Dalton
Czy wystarczająco zachęcające do sprawdzenia będzie stwierdzenie, że to ulubiona piosenkarka Boba Dylana. Nie wystarczy? No to dodam, że była obdarzona niezwykle ciekawym głosem. Wielka szkoda, że tak niewiele wydała i życie obeszło się z tak bezceremonialnie.

92. pilot kameleon: Śmierć w bikini

Płeć piękna w twardych rockowych realiach niestety nie ma lekko. Daleko jej do uzyskania równowagi z męską częścią. Ot, uroki branży, z którymi chyba nie ma co walczyć. Poniżej subiektywna dyszka pań, które swoją twórczością i bytnością szarpnęły moimi trzewiami najbardziej.

Yoko Ono. Rozjebać największy zespół w kosmosie? Do tego trzeba mieć jaja jak kule bilardowe. Posłuchajcie sobie wspaniałego kawałka "Whole Lotta Yoko" formacji The Dirty Mac. Brawurowa partia wokalna obraca w pył wszystkie kosmosy.

Nika z Post Regimentu. Czy na polskiej scenie punkowej była jakaś bardziej wyrazista dama? Nie wydaje mi się. Z debiutu "Catch Another Train" to jest coś, co nie mieści się na tej skromnej scenie i wykracza daleko poza wąskie hardcore'owe ramy. I duża w tym zasługa Niki.

Olivia Anna Livki. Ta pani sama kręci swoje lody. Młoda, zdolna, ale moim zdaniem ciągle za mało znana. Niemniej jednak jej debiutancki materiał ma kopa o sile kilku głowic jądrowych. Zwłaszcza ten kawałek [kliknij w link]. Ten kobiecy flow. Nie do opisania.

PJ Harvey. Co nie napiszę, będzie truizmem. Postać pierwszej wielkości. Ciężko sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł ją przyćmić. Nie mam pytań. Chłepy, do garów wypad!

Янка Дягилева. Tragedia w każdym dźwięku podana w taki sposób, że nie można nie uwierzyć. Głos i gitara w Продано! to są szczyty depresji w najautentyczniejszej formie przypieczętowane autentycznym dramatem.

Bożena Janerka. Gra w zespole swojego męża drugie skrzypce. Tzn gra na wiolonczeli. Ten żeński koloryt jest jak najlepsza przyprawa na świecie. Dyskretnie nadaje potrawie smak. Dopiero gdy zniknie, wiesz, że właśnie jej brakuje.

Marianne Faithful. Tutaj będę złośliwy i zapodam Sister Morphine The Rolling Stones. Niby męska, ale jednak żeńska sprawa. Co ciekawe, Faithful jako jedna z niewielu osób jest wpisana jako współkompozytorka. Mało komu udało się wbić między bliźniaków.


The Slits. Kapela bardzo ciekawa, bo w właściwie w całości napędzana mocą jajników. Ich debiutancki album wydany w 1979 roku do dziś niszczy świeżością. Każda hipsterska impreza musi w sobie zawierać sporą dawkę muzyki The Slits. No i pyszna okładka z cyckami.

Poly Styrene z X-Ray Spex. Dawno temu na tym blogu napisałem, że X-Ray Spex byli jak meteor, który przeleciał nad punkowym niebem Zjednoczonego Królestwa. Meteor, choć sam w sobie jest zjawiskiem chwilowym, zawsze ciągnie za sobą ogon mogący unosić się na niebie długo po zaniku ciała, które doprowadziło do jego powstania. Nie dodałem, że sercem tego meteoru była Poly Styrene.

Alice Coltrane. To nie są twarde rockowe realia, ale kto wie, czy te jazzowe nie są twardsze. W każdym razie zastąpić kogoś takiego jak Mc Coy Tyner to nie lada wyzwanie. A zastąpić i wygrać? No właśnie.

92. Pippin: Śmierć w bikini

Jak wiosna, to marzec. A jak marzec, to Dzień Kobiet – chociaż on jeszcze w zimie. A przecież prawie każdy lubi, jak kobieta śpiewa. A śpiewać potrafi różnie – delikatnie, żarliwie, seksownie, agresywnie, zimno, odpychająco. Co kto lubi. W dzisiejszym krótkim przeglądzie możecie marudzić na nadreprezentację nazwisk oczywistych. Ale jakiś porządek musi być – bo coś mi mówi, że Koledzy Redaktorzy pójdą mocno niszowo.

1. Billie Holiday
Ale zaczniemy w trochę mniej oczywisty sposób. A przynajmniej mało rockowy – bo przecież nikt nie odmówi sławy i rozpoznawalności Billie Holiday. Wielka dama jazzu, a przy okazji jedna z pierwszych postaci tragicznych w muzyce popularnej – uzależniona od narkotyków, alkoholu, wielokrotnie aresztowana, karana zakazami koncertowania, zmarła w wieku czterdziestu czterech lat.

2. Janis Joplin
No ale jak już o postaciach tragicznych mowa, to na gruncie rocka królowa może być tylko jedna.

3. Patti Smith

Gdy koleżanki szykowały wieczór panieński mojej przyszłej (znaczy się obecnej) Małżonce, zajęły się i jedną z klasycznych atrakcji, czyli przesłały mi kwestionariusz z pytaniami dotyczącymi mnie i miałem na nie odpowiedzieć, a potem weryfikowały odpowiedzi szczęśliwej narzeczonej i tym samym jej znajomość moich gustów i poglądów. Jednym z pytań było „Twoja ulubiona wokalistka”. Na przygotowanie kwestionariusza miałem bardzo mało czasu i nad pytaniami zastanawiać się mogłem raptem kilka sekund. Odpowiedziałem wówczas „Patti Smith”, a potem długo się zastanawiałem, czy to odpowiedź właściwa. No bo może PJ, a może Elisabeth, a może jednak Beth? Ale skoro pierwszy impuls wskazał Patti, to nie wypierajmy się Patti. A koncert w Poznaniu był super.

4. Kate Bush
A może jednak odpowiedź na pytanie z punktu powyżej powinna brzmieć „Kate Bush”? Każdy z Was ma pewnie tak, że zna melodie, które, nie wiadomo dlaczego, czasem nawet wbrew rozsądkowi i gustom muzycznym, idealnie trafiają w jego wrażliwość, jakieś magiczne częstotliwości czy co. Dla mnie jedną z takich melodii jest na pewno refren „Wichrowych Wzgórz”.

5. Elisabeth Fraser
Bo jeśli chodzi stricte o głos – to wybieram jednak Elisabeth Fraser. Sami widzicie – jej piosenki nawet tekstów nie potrzebują.

6. Kim Gordon
A tu z kolei ciężki rockowy kaliber. Bo nie dość, że głos, to jeszcze i ten bas, i ogólnie – osobowość. No i grała z zespole, który wynosił rock w inny wymiar, szedł własną ścieżką, a inni mogli mu tylko wzmacniacze polerować.

7. Kim Deal
Zresztą basistek w rocku nie brakuje – pamiętamy Tinę Weymouth, D’arcy czy Melissę Auf der Maur. Traf chciał, że drugi, obok wspomnianych Sonic Youth, wielki alternatywny (indierockowy, hehe) amerykański zespół lat osiemdziesiątych też miał basistkę w składzie. O takim samym imieniu nawet. I powiem jedno – Kim Deal nie była ładna. Ale była fajna. Była na tyle fajna, że gdy The Dandy Warhols śpiewali „I want a girl as cool as Kim Deal” – to ja ich dobrze rozumiałem. A przy okazji sprawdźcie wszystkie terytoria zależne i historie pokrewne – The Amps, The Breeders, Throwing Muses, Kristin Hersh, Belly. Jest tego trochę.

8. Björk
Ona pojawiła się z zupełnie innej bajki. Jakieś tam nowofalowe historie pod tytułem KUKL czy Sugarcubes ten i ów słyszał, ale solowy debiut Björk to był strzał między oczy. Głos i ekspresja niepodobne do niczego co znałeś a do tego masa eksperymentów stricte muzycznych. Eksperymentów w późniejszych latach mocno dyskusyjnych, ale pierwsze trzy – cztery płyty nadal trzymają się mocno.

9. Tori Amos
Pisałem tu kiedyś o nieszczęsnej fali (fali? to cały ocean!) klonów, którym się wydaje, że są Kate Bush i powtórzą jej styl. Nazwać Tori takim klonem byłoby grubym nadużyciem, ale mocnej inspiracji się nie wyprze. Częściej niż mój ulubiony (choć w dzisiejszym zestawieniu w sumie nieobecny, co jest?) typ dziewczyny z gitarą preferowała typ dziewczyny z fortepianem, ale wiele uroku przez to nie traciła. Chociaż ostatnie płyty jakoś nie wymiatają specjalnie.

10. Beth Gibbons
Więc nie tylko lubiłem te dziewczyny z gitarą, ale ogólnie w swej dumie i zadufanym poczuciu szesnastolatka, co to zjadł wszystkie rozumy i pojął całą muzykę rockową, żyłem w przekonaniu, że podstawą dobrej muzyki jest gitara, muzyka musi być zbudowana na gitarze, a na kolegów ze szkoły, co to interesowali się elektroniką, patrzyłem z politowaniem. I stała się zmiana – do elektroniki (choć z umiarem) przekonała mnie mało urodziwa dziewczyna, z głosem i muzyką jak z małej zadymionej knajpki. Z pokorą przyznałem, że mało jeszcze wiem.

92. Basik: Śmierć w bikini

“Uwielbiam kobiety. Mam ich wszystkie albumy” – Hank Moody

Silnych postaci kobiecych w muzyce nie brakuje. Nie chodzi tu o darcie mordy, ale o inspirujący charakter, wyraźny przekaz, przełamywanie granic, szaloną ekspresję i artystyczną niezależność. Jak zwykle starałem się znaleźć mniej znane lub zapomniane nazwiska. O Patti, PJ czy Kim przeczytacie pewnie gdzieś u kolegów redaktorów.


1. Pamela Des Barres (The G.T.O.'s)

Pamela mieszkała w piwnicy Franka Zappy i była opiekunką jego dzieci. Z zamiłowania była groupie. Albumem G.T.O.'s „Permanent Damage” wraz z koleżankami „po fachu” udowodniła, że groupies nie powinny brać się za instrumenty (muzyczne oczywiście). Po latach napisała wspomnienia pod wiele mówiącym tytułem "I'm with the band".

2. Ruth Underwood (Mothers Of Invention, Zappa)

Chyba jedyna kobieta, która potrafiła stać tak długo przy boku Franka Zappy (obok żony Gail). I tylko ona ma tak opanowane dwie pałki w jednej łapie. Gdybym był marimbą to kochałbym ją.
Choć znana bardziej z rzeczy lajtowych - singla "Woman" czy "7 seconds", po Donie Cherry przejęła bardziej szalony charakter. Zaczynała od brytyjskiej mutacji no-wave Rip Rig+ Panic, współpracowała z post-punkówami z The Slits a w 2012 nagrała freejazzowy tribute z muzyką ojczyma.

4. Sandy Denny (Fairport Convention, Fotheringay)

Brytyjski folk-rock to nie zabawa dla dziewczynek. Alkohol, kokaina, wypadki samochodowe, porzucenie dziecka. Denny była na kursie kolizyjnym z rzeczywistością co czuć w tej smutnej barwie głosu.

5. Deborah Iyall (Romeo Void)

Pewne – łagodnie ujmując – „niedostatki" urody przezwyciężała siłą charakteru, talentem do pisania chwytliwych melodii i świetnym głosem. Popularności takiej jak jej imienniczka z Blondie – nawet w połowie – nigdy nie osiągnęła.

6. Queen Latifah

„Who you calling a bitch?” Pierwsza “femcee” hip-hopu w swoich tekstach uświadamiała społecznie i walczyła o szacunek dla kobiet. Wikipedia wspomina o tym, że zmniejszyła sobie piersi do rozmiaru DD, prawdopodobnie jest to bardzo ważna informacja.

7. Siouxie Sioux (Siouxie and the Banshees) 

Na spółkę z Lydią Lunch i troszkę z Patricią Morrison odpowiedzialne są za mroczny i wampiryczny image kobiety-dominatrix w muzyce rockowej. Wówczas jeszcze nie było to złe, jak powielane lata później - ale już bez treści - skórzane gorsety i czarne paznokietki. To był autentyzm!
8. Mariska Veres (Shocking Blue)

Najlepszy towar eksportowy Holandii poza Pestilence i tulipanami. Gdy przystępowała do zespołu ustawiła kolegów z miejsca mówiąc, że: „nic z ‘tego’ nie będzie”. Musieli być choć trochę smutni bo przecież płuca miała jak dzwon.

9. Tina Weymouth (Talking Heads, Tom Tom Club)

Pół-kobieta, pół-basistka. To spod tych delikatnych dłoni wypływa charyzmatyczny puls kawałków Talking Heads. Świetna instrumentalistka, która również doskonale tańczy.


I jeszcze nominacja specjalna nr 10: Mina Keith Caputo. Niegdyś mój ulubiony wokalista, na tą listę zakwalifikował się ponieważ w 2011 r. stał się prawdziwą „kobietą z jajami”. Głos dalej ten sam, piosenki niestety straciły ikrę.

sobota, 14 marca 2015

91. Azbest: Van Der Graaf Generator, "H To He, Who Am The Only One"

****1/4
 
Kto zna upodobania członków "redakcji" (a dokładniej jednego z nich) nie powinien czuć się zaskoczony wyborem dzisiejszej płyty. No może zastanowi się tylko dlaczego dopiero teraz bierzemy ich na warsztat. Tak czy siak, dziś Van Der Graaf Generator - jedni z klasyków rocka progresywnego.
Zaraz... Rock progresywnego? ROCKA progresywnego? ROCKA? Czy to aby na pewno jest rock? Bo czy nawet przy dużej dawce dobrej woli można tę płytę zaklasyfikować jako odmianę rocka? Zasadniczo Peter Hammill i reszta załogi odwala rasowy progrock – długaśne, pokombinowane kawałki doprawione odpowiednią dawką rozmachu i patosu. Oczywiście istotą problemu jest śladowa zawartość gitar. To, że tak mało jest basówki (i najczęściej z klawisza) to jeszcze nie problem - choćby przykład The Doors pokazuje, ze nie jest to element kluczowy. Ale zwykłe gitary! Czasem gdzieś tam brzęknie akustyk, ale oprócz tego posucha - elektryk pojawia się nad wyraz rzadko i nie odgrywa znaczącej roli. A mimo to wszystko gra.
Oprócz perkusji i wokalu podstawą brzmienia jest ciekawie potraktowany klawisz i saksofon, a raczej saksofony. I nie powinno to dziwić – David Jackson (dęty w zespole) był bowiem fanem Rolanda Kirka. A ten słynął z tego, ze potrafił obsługiwać trzy saksy jednocześnie. Nie licząc gwizdka w nosie. Ale to ledwie ciekawostka - liczy się jak grał. A grał interesująco - bez jakże rozpowszechnionych w tym nurcie ckliwych melodyjek. Często pozwalał sobie za to na naprawdę kąśliwe zagrywki. Świetnie sprawdza się jako zastępstwo sześciu strun.
Choć pomysł na granie rocka progresywnego bez dominującej gitary może wydać się szaleństwem, to tylko do pierwszego kontaktu. A wtedy trzeba przyznać, że jest w szaleństwie tym metoda – trudno uznać, że muzyka na tej płycie jest pusta czy niepełna.
Tekst zbliża do nieuchronnego finału, a ja muszę wyznać, że nie czuje się na siłach by rozstrzygnąć kwestię przynależności gatunkowej „H to He”. Jedną rzecz jednak wiem – jeśli mimo wszystko nie jest to rock progresywny to tym gorzej dla niego. Świetna płyta, wypada poznać.
 
Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: "Killer" to prawdziwy kiler. 
2. Najgorszy moment: Trzeba uznać, że "Lost". 
3. Analogia z innymi elementami kultury: Generator Van de Graaffa to obowiązkowe wyposażenie filmowej pracowni szalonego naukowca.
4. Skojarzenia muzyczne: Wczesne King Crimson. Chwilami mam wrażenie, że wręcz słyszę Roberta Frippa!
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: H. Rider Haggard "Ona"
6. Ciekawostka: Van de Graaff nazywał się Van de Graaff, nie Van de Graaf. Jeśli to kogoś interesuje. 
7. Na dokładkę okładka: Przy okładkach Genesis Paul Whitehead bardziej się starał.

91. Pippin: Van Der Graaf Generator, H To He Who Am The Only One


Ocena: * * * * 1/4


Van Der Graaf Generator. Kto nie zna, a jedynie kojarzy – ten powie: art rock, lata siedemdziesiąte, pewnie coś pokrewnego do King Crimson, Yes i Genesis. Załadujmy zatem album o tajemniczym tytule „H To He Who Am The Only One” i sprawdźmy, czy ma rację.
No ma. Ale pierwsza refleksja na dzień dobry – na tle wspomnianych asów progresywnego grania Generator jawi się opcją najbardziej ascetyczną (nie zdziwi to tego, kto zna późniejsze solowe dokonania Petera Hammilla, gdzie asceza to jego drugie imię). Bez tego rozbuchania, które jednych zachwycało, a innych odpychało, bez przepychu i miliona instrumentów. Skład raczej stricte rockowy (są klawisze, ale daleko im do roli, jaką pełnił, dajmy na to, Wakeman w Yes), uzupełniony saksofonem. I ten saksofon wyróżnia się od razu, bo pełno go wszędzie. Jest hałaśliwy, ostry, drażniący. Kompozycje trwają średnio prawie 10 minut, ale też nie ma tych niezliczonych zmian tempa i tematów, jak choćby u Genesis – tu przestrzeżmy/zachęćmy: na innych płytach akurat jest tego więcej. Ale są tu utwory bardziej zwarte - „House With No Door” po całości jest delikatny i spokojny, a „Killer” przeciwnie, raczej szybszy i szalony. Nie dajmy się jednak zwieść, bo zarówno „The Emperor in His Room”, jak i „Pioneers Over c” to już modelowe zlepki różnych klimatów i różnej dynamiki. Dodajmy, że w „Emperor” na gitarze gra Fripp, więc sami rozumiecie.
Jeśli Generator czymś wyróżniał się spośród grup wspomnianych na początku, to na pewno tekstami. Z artrockowej/progresywnej czołówki był pod tym względem najlepszy. Nic nie ujmując tekstom, które dla King Crimson pisał Sinfield, Hammill to prawdziwy poeta rocka. Rzadko wychodził poza tematy miłości i samotności (czy muszę dodawać, że wielkim admiratorem jego twórczości był Tomasz Nosferatu Beksiński?), ale pisał frapująco, przejmująco i bardzo szczerze. I barwę głosu też miał taką – bez kompromisów, śpiewał sobą na całego. I jeśli Johny Rotten nienawidził artrockowego rozbuchania, to być może muzycznie właśnie Van Der Graaf Generator podszedłby mu najbardziej. Chyba że ma uczulenie na patos w głosie – bo z kolei w tej mierze mało kto Hammillowi podskoczy.

Kwestionariusz:

1. Najlepszy moment: “Pioneers Over c”
2. Najgorszy moment: Ale z tym saksofonem to jednak mogliby poluzować.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Tekst do “Pioneers...” to czysta opowieść science-fiction. Pamiętacie ze szkoły, co oznacza c?
4. Skojarzenia muzyczne: Najbliżej im do Crimsonów.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Od lotu w Kosmos, po zamykanie się w domu bez drzwi. Albo i bez klamek.
6. Ciekawostka: Swego czasu jako dźwięk dzwonka w telefonie miałem ustawiony riff do “Iron Man”, a jako sygnał przychodzącego smsa riff do “21st Century Schizoid Man”. Główny motyw saksofonu w “Killers” jest, wsłuchajcie się, swoistym połączeniem tych dwóch. Przypadek?
7. Na dokładkę okładka: Więcej fiction niż science.

91. pilot kameleon: Van Der Graaf Generator, H To He Who Am The Only One














****3/4

Bez wątpienia należał do najważniejszych postaci, które kręciły muzyką rockową w pierwszej połowie lat 70. Całkowicie oryginalny i wizjonerski, penetrujący tereny, na które nikt się nie zapuszczał. I mało to istotne czy odbywało się to pod szyldem Van Der Graaf Generator czy też robił to na swoich solowych płytach. Peter Hammill.Na kolana!

Aerosol Grey Machine
Zaczyna się od definicji. Dowód przeprowadzony jest w sposób jasny i logiczny, a końcowy wzór jest przejrzysty i niebywale interesujący. Panowie otwierają nowe wrota, za którymi dzieje się coś bardzo interesującego. Teoria jest już ogarnięta, możemy przejść do praktyki.

The Least We Can Do Is Wave To Each Other
Pierwsze testy przeprowadzone na tym urządzeniu dowodzą doniosłości odkrycia. Generator jest sprawny, potrafi produkować olbrzymie napięcia, ale do osiągnięcia maksymalnej mocy brakuje jeszcze kilku punktów.

He To He Who Am The Only One
Tutaj została przekroczona masa krytyczna, zerwane zostały wszelkie blokady, by wycisnąć ze sprzętu jeszcze trochę mocy. Wszystko w imię nauki. Uzyskana tutaj gęstość zostaje zachowana na kilku kolejnych płytach. Natomiast doniosłość tego materiału skrywa się przed oczami i uszami ogółu. I niech tak zostanie.
Najbardziej fascynującym elementem zawsze była dla mnie "nowofalowość" tej płyty, co jednak nie jest tożsame z tym, że to płyta nowofalowa sensu stricto. Mowa tu o terminie muzycznym, filmowego oraz literackiego tutaj nie dotykam. I tak pomimo pewnej barokowości dominuje tutaj asceza. Pomimo szaleństwa panuje swoista skromność dźwiękowa, nawet jeśli w płaszczyźnie dźwiękowej aż się kotłuje. Wyuzdanie Hammilla połączone zostało z pewnego rodzaju umiarkowaniem. Ta wszechogarniająca i fascynująca monotonia staje się dla mnie punktem centralnym H to He Who Am The Only One. Nie wyczuwam tego w takiej dużej ilości ani na wcześniejszych, ani na późniejszych płytach tego zespołu. I powiedziałbym, że ten dominujący, choć na pierwszy rzut oka nieco skryty element jest dla mnie najbardziej fascynujący. Powstała przez to jakaś dziwna "odwrotność" progresywnego stylu, ale oczywiście na tyle z tą stylistyką związana, że nie unicestwia jej, tylko dobudowuje coś, czego do tej pory tam nie było. I w tym moim zdaniem tkwi największa moc tego wydawnictwa. O innych aspektach płyty możecie dowiedzieć się z trzech sąsiadujących recenzji.

Pawn Hearts
Tutaj domknęli pierwszy etap. Domknęli tak, że drzwi wypadły z ramy i nie było co zbierać. Tam jest komplet punktów i jest to płyta totalna. Niemniej jednak, gdybym miał wybrać jeden album VDGG, to postawiłbym na H to He Who Am The Only One.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Lost. Szczyt szczytów.
2. Najgorszy moment: Przez lata miałem problem z dwoma pierwszymi utworami. Ale jak to, takie normalne? Proste? Bez solówek gitarowych? Słabo.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Kosmos, nauki ścisłe, poezja.
4. Skojarzenia muzyczne: Wyżyny muzyczne lat 70. Stawiam obok King Crimson, choć ostatnimi czasy to wolę VDGG i Hammilla niż stadko Frippa, które mi się troszku przejadło.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Uwielbiam przy tym materiale zasypiać.
6. Ciekawostka: Większość słuchaczy zaczyna i kończy swoją znajomość z tym zespołem na płycie Still Life. A całą resztę mają w dupie.
7. Na dokładkę okładka: 1. Czyżby ktoś oszukiwał na wadze? Kochanie, skąd, jeszcze nie mam 100 kg... 2. Nie ma na tej mapie Mierzei Helskiej.

91. Basik: Van Der Graaf Generator, "H to He Who am The Only One"

Van der Graaf Generator - H to He Who Am the Only One 

Ocena: * * * 3/4

„- Van Der Graaf Generator? To ten prog z saksofonem?”

 Nigdy nie zdobyli masowej popularności jak prawdziwe grube ryby rocka progresywnego. W towarzystwie ludzi obwąchanych z brytyjskim progiem nie przyznajcie się jednak, że nie znacie. Wystawicie się na srogą śmieszność, a to środowisko przecież nie wybacza. Vdgg może nie wypuściła super-przebojów jak Pink Floyd czy Genesis w sam raz na listę Marka Niedźwieckiego, ale ich materiał nie ustępuje zespołom, których słuchał twój dziadek. Band Petera Hammilla utrzymując się poza muzycznym mainstreamem wypracował prawdziwy i oryginalny styl. I nie chodzi tylko o saksofon.
Na trzecim albumie „H to He Who am The Only One” charakterystyczna sylwetka VDGG zarysowuje się wyraźnie. Peter Hammill zdecydowanie nie trafi do wszystkich. Histeryczny głos, hiper-ekspresyjna interpretacja (niczym jakiejś potępionej postaci z literatury E.A.Poe) stanowi o niezwykłej oryginalności artysty, ale jest bronią obosieczną. Słuchaj lub umrzyj. Przeżywaj razem z nim albo ziewaj. Tego gościa bierze się w całości. Ja biorę. Na „H to He” nie wychodzi jeszcze na wyżyny patosu i egzaltacji ale kierunek jest właściwy. Utwory - jak to w tradycji genre’u wielowątkowe i rozpasane - pokrywa gruba kołdra mroku. Atmosfera jak ze stronic romantycznych powieści grozy przeplata się z mitologicznym patosem i fantastyczno-naukowym niepokojem podróży w nieznane.
Mordercze macki wyskakują na słuchacza już w otwierającym płytę „Killer”. Potężny, kroczący riff tonie powoli w podwodnej otchłani. Bardziej radiowy „House With No Door” przebojem jednak nigdy został, jest natomiast jedyną konwencjonalną piosenką na albumie. Dalej robi się już epicko. Rozbudowane utwory mają tu swoją wewnętrzną logikę i cechuje je umiar mimo dużej objętości. Najlepszym przykładem jest opowieść „The Emperor in His War Room”, która bardzo zgrabnie zamyka się w dziewięciu minutach. Najbardziej charakterystycznym fragmentem jeszcze dłuższego „Lost” jest klezmerska partia saksofonu. Najlepsze jednak na końcu. Pełna kontrastów, dynamiczna epopeja S-F „Pioneers Over c”, którą kończy niski pomruk syntezatora.
Z dorobku VDGG cenię sobie bardziej późniejsze „Godbluff” i niektóre solowe płyty Hammilla, za eksperymentalny kierunek. „H to He Who am The Only One” uważam mimo to za wzorowy, choć może trochę zbyt grzeczny materiał zespołu. Najciekawsze ma dopiero nadejść.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: „Killer”, „Emperor in His War Room", “Pioneers Over c”
2. Najgorszy moment: Okładka.
3. Analogia z innymi element kultury: Owo „c” „Pioneers Over c” to stała reprezentująca prędkość światła a historia dotyczy podróży kosmicznej i teorii względności.
4. Skojarzenia muzyczne: Genesis, Soft Machine, Zappa
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Marzy mi się film S-F lub horror ozdobiony muzyką VDGG
6. Ciekawostka: W trakcie sesji nagraniowej dał szusa basista. Z tymi chujkami nigdy nie wiadomo. Co ciekawe, najbardziej srogą i zwyrodniałą partię basu na tym albumie nagrał pianista Hugh Banton.
7. Na dokładkę okładka: Oprawa graficzna u PH standardowo obciachowa.