poniedziałek, 22 grudnia 2014

87. Azbest: Dziesiąta muza

Dla mniej lotnych wyjaśniam - ta muza w tytule nie jest jednoznaczna. Tym razem postanowiliśmy skupić się nie na samej muzyce, ale jej połączeniu z obrazem. Krótko mówiąc - wskazujemy kilka sytuacji gdy wykorzystanie w filmie piosenki znacznie wzbogaciło scenę.
I jeszcze uwaga techniczna. Wybrane filmy mają już parę lat i są raczej znane, ale na wszelki wypadek przestrzegam. Tu i ówdzie może pojawić się SPOILER.

Egzorcysta (1973) - Mike Oldfield "Tubular Bells"
Cóż, nie jest to z całą pewnością typowa piosenka, ale.. Mimo, ze kompozycja Oldfielda sama w sobie nie jest mroczna to jednak użyta w tym filmie sprawia niepokojące wrażenie. Umieszczona w tym kontekście pozwala dostrzec w niej coś nowego? Czy po prostu wiedząc o czym jest film ulegamy autosugestii?

Zagadka nieśmiertelności (1983) - Bauhaus "Bela Lugosi's Dead"
Flagowy kawałek Bauhaus broni się nawet po solidnym skróceniu. Nie tylko czas trwania został zredukowany - z kwartetu na ekranie ostał się praktycznie tylko Peter Murphy. Mimo to straszą tak solidnie, że to najlepszy fragment filmu.

Szklana pułapka (1988) - Vaughn Monroe "Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow!"
Doskonałe podkreślenie świątecznej atmosfery filmu. I nie tylko dlatego, że "Szklana pułapka" (tak jak i jej druga część) dzieje się w święta. Bruce Willis na początku filmu zlatuje z chmur z prezentem... Stara się działać niepostrzeżenie... Przeciska się ciasnymi przejściami... Karci niegrzecznych... Zaczęło świtać?

Milczenie owiec (1991) - Q. Lazzarus "Goodbye Horses"
One-hit wonder. Ładna piosenka, ale wyczuwa się w niej coś nieoczekiwanego. To tak jak z tym numerem tanecznym z "Milczenia owiec". Niby Bill wymalowany i wystrojony, ale coś tu wyraźnie nie pasuje. Nawet jeśli ukryte, nie rzuca się w oczy...

Dzień świstaka (1993) - Sonny & Cher "I Got You Babe"
Jest coś drażniącego w tej piosence. I nie tylko przez tę upiorną fujarkę. Może nie wkurza aż tak żeby wjechać pod pociąg, ale... Wyjątkowo umiejętnie użyta w filmie jako element motywujący głównego bohatera.

W imię ojca (1993) - The Jimi Hendrix Experience "Voodoo Child (Slight Return)"
Niebezpieczne czasy, ale przynajmniej muzyka nie musiała byc wówczas bezpieczna. I to dosłownie - gra na wyimaginowanej gitarze o mały włos nie skończyła się tragicznie, ale kinomani mogli nasycić oczy. I uszy. I tak już niezwykle dynamiczna scena po wzbogaceniu kawałkiem Hendrixa wręcz buzuje adrenaliną.
 
Dzień świstaka (1993) - Sonny & Cher "I Got You Babe"
Jest coś drażniącego w tej piosence. I nie tylko przez tę upiorną fujarkę. Może nie wkurza aż tak żeby wjechać pod pociąg, ale... Wyjątkowo umiejętnie użyta w filmie jako element motywujący głównego bohatera.

Shrek (1999) - John Cale "Hallelujah"
Johna Cale słyszeli wszyscy, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. "Hallelujah" to co prawda piosenka Leonarda Cohena, ale to właśnie wykonanie Cale'a stało się tym kanonicznym. A już zwłaszcza po umieszczenie jego wersji w "Shreku". A korzystając z okazji chciałbym przypomnieć, że John Cale to współczesny Mozart.
 
Dzień świstaka (1993) - Sonny & Cher "I Got You Babe"
Jest coś drażniącego w tej piosence. I nie tylko przez tę upiorną fujarkę. Może nie wkurza aż tak żeby wjechać pod pociąg, ale... Wyjątkowo umiejętnie użyta w filmie jako element motywujący głównego bohatera.

Incepcja (2010) - Edith Piaf "Non, Je ne regrette rien"
Idealny wybór, nawet jeśli nie brać pod uwagę, że to znakomita piosenka. Przede wszystkim jeśli zagrać ją woooolnieeej zaczyna szumieć jak morze (a to pojawia się tu i ówdzie). No i jej tematyka idealnie odpowiada historii. Widzowie mogą się głowić nad finałowa sceną: "upadnie czy nie"?, ale dla Cobba nie ma to już znaczenia - wybrał tę chwilę i niczego nie żałuje.
 
Dzień świstaka (1993) - Sonny & Cher "I Got You Babe"
Jest coś drażniącego w tej piosence. I nie tylko przez tę upiorną fujarkę. Może nie wkurza aż tak żeby wjechać pod pociąg, ale... Wyjątkowo umiejętnie użyta w filmie jako element motywujący głównego bohatera.

Tinker Tailor Soldier Spy (2011) - Julio Iglesias "La mer"
Trudno wyobrazić sobie utwór gorzej pasujący do charakteru filmu. Nawet jeśli miał towarzyszyć happy (?) endowi. A jednak gdy słyszymy go po tych dwóch ponurych godzinach przez swój kosmiczny kontrast miażdży głowę niczym obuch.
 
Dzień świstaka (1993) - Sonny & Cher "I Got You Babe"
Jest coś drażniącego w tej piosence. I nie tylko przez tę upiorną fujarkę. Może nie wkurza aż tak żeby wjechać pod pociąg, ale... Wyjątkowo umiejętnie użyta w filmie jako element motywujący głównego bohatera.

Kac Vegas III (2013) - Mr. Chow "Hurt"
Trent Reznor to cienias. Johnny Cash wysiada. Co za ekspresja! No i jakże prorocza okazuje sie ostatnia linijka tekstu. A jeśli nie widzieliście jeszcze filmu, o szczęściarze - darujcie sobie. To jedyny zdatny do konsumpcji fragment.

87. pilot kameleon: Dziesiąta muza

Muzyka w filmie. Dźwięk scalony z obrazem. Muzyka i ruchomy obrazek. Poniższa lista, wybór z przeogromu możliwości, to esencja takiego połączenia. Scalone na amen. Może nieco bałaganiarskie wyszło, bo jest zarówno piosenka, są fragmenty o charakterze ilustracyjnym, czyli w sumie jest lekki bigos. Ale bigos jest dobry, więc musi tak zostać. Kolejność nie ma znaczenia.

Miazgator. Od lat mnie śmieszy. A dialog Psiego Detektywa z kolesiem pod sceną to absolutne arcydzieło.

A View To A Kill (1985) - Duran Duran "AView To A Kill
Najlepszy temat muzyczny z Bonda. Schyłkowy Moore i kwitnący Duran Duran. Potem wszystko było już inne. No i ten klip z latającymi kamerami i walkmanem.

Urodzeni mordercy (1994) - Lard "Forkboy"
Co za pierdolnięcie! Prosty pochód basu, sprzęgło i cios! Bunt w więzieniu, a w tle "Forkboy" z "The Last Temptations Of Reid", czyli Biafra połączony z Ministry. Esencja gęstości.

Film słabiutki jak knajpiane piwo, ale Lipiński zacny jak zawsze. Tutaj na planie filmowym oraz w ujęciu romantyczno-hipisowskim. Lubię. A w filmie występował też Robert Brylewski z legendarnym "Papa Mobile". Czy pamięta to ktoś?
 
More (1969) - Pink Floyd "More"
Płytę znam od dawna, film obejrzałem ostatnio. Obraz jest silnie nasycony flojdowskimi dźwiękami, które bardzo ładnie łączą się z fabułą. Narkotyki, odloty, imprezy, ćpanko, itd. Nie powinno to dziwić, bo nagrano ten materiał specjalnie pod ten obraz. Niemniej jednak muzyka dużo lepsza niż obraz Schroedera.

Aguirre, gniew boży (1972) - Popol Vuh"Aguirre"
Wzorzec. Genialne połączenie dźwięku z obrazem. Herzog, Kinsky, Popol Vuh, mgła, gniew boży, podróż do wnętrza. Jeden z najlepszych tematów muzycznych wykorzystanych w filmie. Total.

Easy Rider (1969) - Steppenwolf "BornTo Be Wild"
Chyba jednak chciałbym mieć motor. Jechałbym. W zachodzącym słońcu Kansas.

Powiększenie (1966) - Yardbirds "Stroll On"
Jeff Beck niszczący wiosło i demolujący zawodny wzmacniacz Voxa. Młodziutki Jimmy Page. Zespół tnie mocnego bluesa, a publika sterczy jak stado zombiaków. Porusza ich jedynie złom muzyczny zrzucony ze sceny.

Dead Man (1995) - Neil Young "Guitar Solo"
Każdy dźwięk  nasycony jest wielkim uczuciem i wielkim znaczeniem. Każde muśnięcie struny, każdy brud, który wylatuje z głośnika. Tak potrafi zagrać tylko Neil Young.

Miami Vice (1986) - Frank Zappa
Dźwięk karabinów maszynowych, narkotyki, piękne kobiety, jachty, słońce. Miami Vice i Frank Zappa jako Mario Fuente. Mogę oglądać bez przerwy.

87. Pippin: Dziesiąta Muza

Dziś będzie o muzyce w filmie, ale nie o takiej, za którą John Williams dostał milion Oscarów. Będzie za to o piosenkach. O konkretnych scenach, z konkretnymi piosenkami, w konkretnych filmach. Które mogą wzruszać, śmieszyć, straszyć – a na pewno zostawać w pamięci. W moim przypadku – dużo mocniej, niż rzeczony John Williams.


Yesterday (1985) – The Beatles „Love me do”
Trochę się tym razem musiałem nagimnastykować, żeby zacząć od Beatelsów, bo tym ruchem skasowałem kilkadziesiąt lat historii kina (a przecież mogłem olać zwyczaj i zacząć choćby od „Somewhere over the Rainbow”). Ale mniejsza. Studniówka, na którą Paweł wejść nie może i stojąc pod bramą szkoły nagle dostrzega Anię i prosi ją do tańca – gdyby film kończył się tą sceną, a nie wezwaniem na rozprawę rozwodową, miałby dziesięć gwiazdek. A tak ma tylko dziewięć z dużym ułamkiem.
(Inna konkurentka z tego filmu to oczywiście scena z „She loves you” w Radiu Luxemburg, ale tam negliż jest.)

Powrót do przyszłości (1985) – Huey Lewis and The News „The Power of Love”
Z tego filmu oczywistym wyborem wydawałoby się „Johnny B. Goode” (i telefon do Chucka Berry'ego), ale zdecydowałem się na inny. Tym razem żadna tam pomnikowa scena. Po prostu ten kawałek zawsze wpędza mnie w dobry nastrój.

Labirynt (1986) – Dawid Bowie „As the World Falls Down”
Jeden z filmów mojego dzieciństwa, byłem ze trzy razy w kinie Szarotka. I chociaż wtedy nie kochałem się jeszcze w Jennifer Connelly (dziś też już się w niej nie kocham), ani nie lubiłem balladek, ten dziwaczny bal hipnotyzował mnie za każdym razem.

Niebo nad Berlinem (1987) – Nick Cave and The Bad Seeds „The Carny” / „From Her to Eternity”
Tu się spotkali po raz pierwszy, gdy anioł przestał być aniołem. A oprócz tego – taką mam w głowie wizję Berlina, jego ponurego klimatu i jego klubów muzycznych okresu zimnej wojny, jaką pokazał mi tu Wim Wenders.

Leon Zawodowiec (1994) – Sting „The Shape of my Heart”
Najbardziej chyba lubię takie sceny (jeszcze o kilku takich dziś przeczytacie), gdy film się kończy, wszystko już zostało powiedziane, a piosenka wszystko puentuje. Piosenka, która zresztą niekoniecznie musi pasować do fabuły, która poza filmem może nawet wydawać się mdła – a tu trafia w punkt. Jak ten Sting, gdy Matylda już posadziła roślinkę.

Zagubiona Autostrada (1997) – Lou Reed „This Magic Moment”
Co tu więcej tłumaczyć? Zobaczył ją po raz pierwszy. This Magic Moment.

Matrix (1999) - Rage Against The Machine „Wake up!”
Wybór z gatunku oczywistych. Fanem Rage Against The Machine specjalnie nie jestem, jednak nie da się ukryć, że z ich muzyką można obalać barykady i robić rewolucję. Tu mamy rewolucję na skalę makro – Neo odkłada słuchawkę, wychodzi z budki i właśnie otworzył ludziom oczy na prawdę o ich świecie. Który już nie jest taki sam. Czy może tu zabrzmieć co innego, niż „Wake up!”? Nawet im daruję zerżnięcie riffu od Zeppelinów.
A czy można też przy ich muzyce robić rewolucję w skali mikro? Można.

Podziemny Krąg (1999) – Pixies „Where is my Mind?”
Jedna z bardziej powalających końcówek w historii kina. Gdy oni stoją, a budynki zaczynają się walić. Jaka piosenka by tu nie zabrzmiała – byłoby dobrze. Niech będą Pixies.

Między Słowami (2003) – The Jesus and Mary Chain „Just like Honey”
I pocałowali się na do widzenia, i każde odeszło w swoją stronę, do swojego życia...

Strażnicy (2009) – Bob Dylan „The Times They are a-changing”
Było dużo zakończeń, więc przewrotnie zakończmy początkiem. Czołówka przypomina minioną chwałę grupy suberbohaterów, a Dylan niepowtarzalnym głosem przypomina, że czasy się zmieniają.

87. Basik: Dziesiąta muza

Dźwięk oraz muzyka już na zawsze wgryzła się w obraz i ciężko wyobrazić sobie, że mogłoby być inaczej. Ile zajebistości straciłby James Bond bez piosenki na otwarcie. Jak bardzo epicka byłaby „Odyseja Kosmiczna” Kubricka bez Straussa? Jak interpretować „Koyaanisqatsi” Godfreya Reggio bez narracji muzyką Philipa Glassa? Czy RMS Titanic zatonąłby bez pomocy Celine Dion?
Do tematu muzyki w filmie można podejść na wiele sposobów. Ja postawiłem na zbiór różnorodnych piosenek pomijając: tematy muzyczne, muzykę poważną, klasyczne musicale (w rozumieniu np. „Sound of Music”) czy muzykę z seriali („The Muppet Show”, “Moonlighting”).
Liczba miejsc jak zwykle ograniczona. Przepraszam cię Bryanie Adamsie, jesteś w drugiej dziesiątce.

1. “Mocne uderzenie” (1967) – Niebiesko-Czarni „Nie pukaj do moich drzwi”

- Przecież ja nie umiem śpiewać!
- To nie ma znaczenia. Mało kto umie a wszyscy śpiewają.
- Ale ja nigdy nie grałem na gitarze!
- To skąd wiesz, że nie umiesz?.

Johnny Tomala to polski pierwowzór muzycznego celebryty. Śpiewać nie potrafi, na gitarze nie zna pół chwytu, ale pławi się w sławie. W tej zabawnej komedii omyłek, satyrze na ówczesny rynek muzyczny, grają za niego gwiazdy big-beatu: Skaldowie i Niebiesko - Czarni

2. “The Rutles: All You Need Is Cash” (1978) – The Rutles “Get Up and Go”

- . Its music led thousands to experiment with tea.

W takim zestawieniu jak to powinien znaleźć się jakiś film muzyczny Beatlesów np. Help!. Chciałem, aby znalazła się też jakaś piosnek Monty Pythona, jak chociażby „Always Look on the Bright Side of Life” albo ta o dzielnym Sir Robinie. Postanowiłem jednak połączyć obie pozycję w jedną i wyszło mi The Rutles.

3. “All That Jazz” (1979) – Roy Scheider & Ben Vereen “By Bye Life"

- Oh, fuck him! He never picks me!
- Honey, I did fuck him and he never picks me either.

Kto nie chciałby odejść z tego świata w Broadwayowskim stylu jak Joe Gideon? EPIC!

4. “Stranger Than Paradise” (1984) - Screamin' Jay Hawkins “I Put a Spell on You”

- What the fuck is that? I really hate that kind of music.
- It’s Screamin Jay Hawkins and he’s a wild man, so bug off!

Zawsze gdy patrzę na czarno białe kadry z “Inaczej niż w Raju” w głowie zaczyna mi grać ten demoniczny walczyk. Jeśli chodzi o filmy Jarmusha warto na pewno dorzucić jeszcze fenomelne otwarcie „Poza Prawem” w wykonaniu Toma Waitsa

5. “Top Gun” (1986) – Kenny Logins “Playing With the Boys"

- Talk to me, Goose.

Obowiązkowy akcent homoerotyczny aby zadowolić wszystkich czytelników.

6. “Der Himmel über Berlin” (1987) – Crime & the City Solution “Six Bells Chime"

- To smoke, and have coffee - and if you do it together, it's fantastic.

“Niebo nad Berlinem” dzięki poetycko-indutrialnej atmosferze oraz muzyce to orgia dla post-punkowców. Nie dość, że gra tu C&tCC, to w finale hałasuje Nick Cave & the Bad Seeds mieszkający wówczas w Berlinie Zachodnim.

7. “Leningrad Cowboys Go America” (1989) – Leningrad Cowboys “Kasakka”

- No commercial potential. Go to America. They'll put up with anything there...

Basista zespołu Leningrad Cowboys – Pekka zamarzł na śmierć. Cena sukcesu jest ogromna a droga trudna tym bardziej, jeśli się jest najgorszym zespołem na Ziemi.

8. “Clerks” (1994) – Olaf “Berserker”

- He really wants to play metal ?
- Yeah, he's got his own band in Moscow.
- it's called "Fuck Your Yankee Blue Jeans"" or something.
- That doesn't sound metal.

K U L T !

9. “Gridlock’d” (1997) - 2pac “Life Is A Traffic Jam”

- Hello? There's a woman been shot - a white woman. Okay? There's a whole bunch of black people out here, shooting and burning cars, talking about revolution. You better send some motherfuckers out here!

Mało znany film a zacny. Bohaterowie zmagając się z problemami natury chemicznej przy okazji ciągną fikcyjny zespół „Eight Mile Road” który jest niemal fikcyjnym supertrio: Na basie Tupac Shakur, na pianinie Tim Roth.

10. „Lost In Translation”(2003) – Bill Murray “More Than This”

- For relaxing times, make it Suntory time.

Nominacja w kategorii najlepszy dziabnięty aktor śpiewa najlepszą piosenkę. Na dokładkę ten piękny finał z „Just Like Honey” The Jesus & Mary Chain. Sofia Coppola kocha muzykę i to w jej filmach widać.

(Wszystkie cytaty pochodzą z przytaczanych filmów)

niedziela, 14 grudnia 2014

86. Pippin: Collage, Moonshine



Ocena: * * * *

Można zacząć teorią, że tak jak Kometa Halleya co 76 lat wpada złożyć nam wizytę, tak i mniej więcej co dekadę odżywa w Polsce moda na art rock tudzież rock progresywny. Oczywiście jest masa ludzi, która słucha go na co dzień oraz (jeszcze większa?) masa, która ma go głęboko i żadna moda im niestraszna. Jednakże spora grupa z tych pośrodku w odstępach dziesięcioletnich sprawia, że nurt ów zyskuje na popularności. Około roku 1974 mieliśmy więc modę na Genesis, dziesięć lat później modę na, jakże sprawne i pomysłowe, ale wtórne wobec wspomnianych, Marillion. A gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych padło na Collage.
Dlaczego właśnie na nich? Dlaczego w latach 94-95 spotkać można ich było wszędzie? Dlaczego zarówno redakcja „Tylko Rocka”, jak i spore grono jego czytelników do dziś uważa „Moonshine” za jedno z największych arcydzieł polskiego rocka? Samą modą chyba się tego nie wytłumaczy. Coś w tym Collage musiało być. Tylko co?
Hipoteza pierwsza – grali jednak gatunek w polskiej muzyce na szeroką skalę wciąż nieobecny. Ambitniejsze próby Skaldów raczej nie znalazły większego posłuchu, SBB to trochę inne klimaty, a Exodus ledwie błysnął, to zaraz zniknął. Hipoteza druga – wydawali się brzmieć bardziej światowo, bo nowy wokalista Amirian śpiewał po angielsku i to wcale nieźle, w owym czasie na polskiej scenie z jego angielszczyzną równać się mogła chyba tylko Bartosiewiczka.
Niemniej chyba mimo wszystko skala popularności zadziwia. Bo ja tu o art rocku, o Genesis, ale nie szukajmy kawałków w stylu „Watcher of the Skies”, że o „Supper's ready” nie wspomnę. Bo Collage nie tyle kopiowało Genesis, ile wzięło z nich kilka, niekoniecznie najlepszych, cech. Mianowicie melodie, klawiszowe pasaże (nierzadko z orkiestrowym rozmachem) i długość kompozycji. I tyle? I tyle. Momentami aż chce się wziąć nóż i samemu poskracać utwory, momentami szlag trafia, dlaczego ta solówka tyle trwa, skoro składa się w kółko z tego samego, momentami od słodyczy i ciepła w głosie Amiriana robi się niedobrze. A jednak. A jednak coś w sobie mieli i tym czymś polską (i nie tylko!) publiczność kupili. W sumie sam całkiem lubię ten album.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: „Living in the Moonlight”.
2. Najgorszy moment: Długość solówek i inszych fragmentów instrumentalnych.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Beksiński jeden i drugi.
4. Skojarzenia muzyczne: Genesis, Yes, Marillion.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Natchnione marzenia o naprawianiu świata.
6. Ciekawostka: Kolejnym rozdziałem mej teorii o modzie powracającej co dziesięć lat jest oczywiście Riverside. A następny powinien dziać się właśnie teraz – widzicie jakieś propozycje?
7. Na dokładkę okładka: Autora idzie rozpoznać od razu. Na kolejnej (i ostatniej w dorobku) płycie „Safe” zresztą też.

86. Azbest: Collage, "Moonshine"

Ocena: *

Ten Beksiński (ojciec) na okładce i klawiszowe intro kazały mi spodziewać się tzw. gotyckiego metalu. O beztroska naiwności. Mojry uplotły mi zgoła inny sweterek (Sweterek!). Ten obraz to zmyłka jeno. Collage gra neoprog!
Cóż, wyjątkowa płyta. Znalazłem na niej wszystko czego nie cierpię w muzyce, a ponadto odkryłem kilka nowych rzeczy. By dodać zniewagę do okrucieństwa Collage uzurpuje sobie prawo do etykietki „rock progresywny”. Gdzie im do tytanów pokroju King Crimson czy Magma, rozsadzających ramy gatunku? Niestety Collage zadowala się wykorzystaniem kilku najbardziej powierzchownych elementów tej estetyki. Co gorsza podanych w karykaturalnej wręcz formie. Inwencja? Im wystarczy, że piosenka ma ponad 5 minut i ocieka patosem oraz wątpliwym rozmachem.
To całe napuszenie, rozbuchanie na siłę, szybko odbija się czkawką. Gdyby kawałki trwały po 3-4 minuty można by je jeszcze od biedy przełknąć jako ambitny (w intencji autorów przynajmniej) pop-rock. Przeciąganie ich ponad siłę po kilkanaście minut nie przysłużyło się płycie. Już na starcie te piosenki są ckliwe i nieciekawe. Jeśli dłużą się i dłużą a zespół nie oferuje niczego na czym można by ucho zawiesić, nieuniknione jest nadejście nudy. 8 takich utworów trwa prawie 70 minut – niby niewiele, ale odsłuch wydaje się trwać wieczność.
Sytuacji w niczym nie ratuje fakt, ze brzmienie zespołu jest tyleż nieatrakcyjne co ich kompozycje. Sam nie wiem co gorsze na tej płycie. Bezduszne, wygładzone do absurdu brzmienie? Syntezatorowa quasi-symfoniczność z puszki? Mazgajskie, manieryczne zaśpiewy? Chyba jednak te dęte, nic nie wnoszące onanistyczne solówy gitarowe (pogłos, pogłos, więcej pogłosu!).
Muzyka poruszająca do głębi. Już kilka minut starcza by mymi trzewiami targały torsje.
Zacząłem od Beksińskiego (ojca) to i na Beksińskim (synu) skończę. Ileż to osób ze łzami w oczach wspominało jak Beksa promował ambitną muzykę. Polski John Peel nieomal. Jeśli spojrzeć na to z dystansu przestaje być miło. Faktycznie kilka ciekawych rzeczy puścił. A oprócz tego morze kiczu. Taki „Moonshine” w opinii wielu stał się jednym z pomników gatunku. Na szczęście opatrzność ukróciła jego zbrodniczą działalność.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
Nie będę już musiał tego słuchać.
2. Najgorszy moment: gitarowe solówki.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Beksiński (syn)
4. Skojarzenia muzyczne: niestety esencja neoprogu.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Rzewny płacz.
6. Ciekawostka: Reedycja ma o jeden utwór więcej! Jeszcze więcej tego samego za tę samą cenę.
7. Na dokładkę okładka: Beksiński (ojciec).

86. Basik: Collage, "Moonshine"

Collage - Moonshine 

Ocena: (_*_)

Przyznaję, ze przesłuchałem ten album pięciokrotnie. Zazwyczaj przygotowując się do recenzji słucham trochę więcej. Tym razem nie dałem rady, a powyższa liczba to i tak niezły wynik w starciu z Rztuką uprawianą przez Szadkowskiego i Amiriana.
Ma być dziś o Collage więc zacznę nie na temat od innych neo-progów, czyli Abraxas. Od zespołu, dzięki któremu koledzy dworują sobie ze mnie od lat, gdyż otwarcie przyznaję, że Abraxas lubię. Za patos do sześcianu, najmroczniejszą mroczność, meandry parapsychologii, mielizny pseudofilozofii i wiele innych poważno-niepoważnych głupot. Tomasz Beksiński pisał o debiucie tych bydgoszczan: (Teraz Rock, grudzień 1996): „Wiem, teksty są bardzo pretensjonalne i efekciarskie. Wiem, w muzyce przeważa hammillowski patos. Wiem, Adam trochę przesadza z wokalną emfazą. Wiem!! Ale ja to, kurwa, lubię!”. 
A teraz dlaczego o tym w ogóle wspominam (poza oczywistym łącznikiem w postaci okładki „Moonshine” autorstwa starego Beksy oraz zbliżonego neo-nurtu). Abraxas to przykład bezkompromisowości w obciachu. Zespołu, który wiernie kroczył ścieżką kiczu. Maniera wokalna Adam Łassy była szczytem karykatury i groteski, co było fajne. Był mocny, nie rozczulał się. Był to teatr. Collage to natomiast tandeta, która pozuje na coś czym nie jest. Na jakieś wielkie sekretne widowisko. Na Rztukę. Okładka artysty Beksińskiego, ten zwiewny sposób śpiewania Amiriana, rozedrgany niczym poranna rosa na źdźble trawy, lekki niczym gwiezdny pył, niczym ziarenka kakao unoszące się w akwenie nieskończoności, niczym ciepły dotyk w alkowie zła. Słodkie melodyjki, smutek, nostalgia, emarastezja, łkające gitary, ortopotencja, alumnistyka, ekwipolarność konstytucyji myśli i słowa, groteska zawiedzionych uczuć, polisemantyczna tajemnica… 
Gówno, nie ma żadnej tajemnicy, ta płyta jest niesłuchalna. Wiem, że Beksa lubił też Collage, ale tu się mijamy. Ja tego, kurwa, nie lubię.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Amirian już nie śpiewa (chyba... <groza>).
2. Najgorszy moment: za to Szadkowski dalej terroryzuje w innych projektach.
3. Analogia z innymi element kultury: kakao, brąz, kasztan, sarenka, kret, żur.
4. Skojarzenia muzyczne: Rushiyes, Genesis et. al.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: podróży przez rozstaja emocji, na krawędzi strachu, nad chmurami entropii zdarzeń, poprzez ciemne zakamarki dyspersji wyobraźni.
6. Ciekawostka: to jest ponoć jeden z najlepszych polskich albumów progrockowych (pewnie do czasów Comy)… ech, obiecałem sobie nie znęcać się bardzo nad tą płytą ale ona nie przestała molestować mnie.
7. Na dokładkę okładka: następnym razem w Sanoku trzeba odwiedzić muzeum.

86. pilot kameleon: Collage "Moonshine"

*******

Doskonale pamiętam okoliczności, w jakich poznałem ten album. Było to chwilę po wypadku samochodowym, w którym ojciec skasował nowego Subaru. Połowa lat dziewięćdziesiątych. Auto było kompletnie zniszczone, ale cała rodzina wyszła z tego cało. Tylko ja byłem troszkę poturbowany i miałem pękniętą prawą rękę. Byłem smutny i jednocześnie szczęśliwy. Kilkanaście dni w domu na zwolnieniu, wolny od lekcyjnych obowiązków i nieznośnych zaczepek kolegów. Leżałem wieczorami na łóżku i słuchałem Trójki. Piętnaste urodziny zbliżały się wielkimi krokami. Czuć było, że za chwilę coś się wydarzy i wszystko będzie inne. To właśnie wtedy Tomek Beksiński włączył w swojej audycji "Moonshine". To było to. Nokaut. Odpłynąłem bardzo daleko. Nigdy wcześniej nie słyszałem TAKIEJ muzyki. Tak bajkowej, tak plastycznej, i tak wpływającej na wyobraźnię. Potężny ładunek emocji, nowy świat nieznanych dźwięków, wstęp do nowego życia. Przy kilku fragmentach miałem łzy w oczach, przy innych śmiałem się na cały głos! Istne szaleństwo, wspaniała feeria barw! Przy ostatnich dźwiękach łzy szczęścia leciały mi po polikach i zatrzymywały się na świeżym wąsiku, który z taką dumą zapuszczałem. Nadal mam ciarki, gdy przywołuję tamte wspomnienia. Ten zespół i ta płyta pokazały mi nowy ogród muzycznych dźwięków. Nieskończenie piękny. Muzyka progresywna, trudna, wymagająca, fascynująca, pełna wspaniałych i nieoczywistych harmonii oraz na wskroś oryginalna. Jednak z pewnością nie dla każdego. Sztuka. Collage "Moonshine". Arcydzieło, jakie trafia się w życiu raz.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Wszystko. Ten album to całe moje życie.
2. Najgorszy moment: Płyta jest stanowczo za krótka.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Muzyczne niebo.
4. Skojarzenia muzyczne: Piękno.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: mojego życia. Te dźwięki
6. Ciekawostka: Cała ta recenzja jest kłamstwem.
7. Na dokładkę okładka: I znów Beksiński. Zdzisiu tym razem.