sobota, 19 lipca 2014

78. Pippin: Black Flag, Live '84



Ocena: * * 1/2

Własne zespoły, jak wiadomo, założyli wszyscy ci nieliczni, którzy tuż po premierze zakupili debiutancką płytę The Velvet Underground. Ale też miliony tych, których zainspirowała dowolna inna płyta albo też zwykła chęć grania w kapeli. A jak już masz zespół, to grasz próby i próbujesz wkręcić się gdzieś, żeby zagrać też koncert. Znam też scenariusz doskonale, próby i coś na kształt koncertu, nie są mi obce. A z początkującymi składami bywa bardzo różnie – Stachu fałszował ile wlezie, Kojakowi nie chciało się do Stacha nosić całego zestawu perkusyjnego, więc na próbach bębnił w książki czy wiadra, ja gitarę basową miałem w ręku pierwszy raz w życiu (Jarek, dzięki za pożyczenie), a trąbka Mateusza od samego początku była raczej dla jaj. Właściwie jedynie do gitarzysty nie ma się za bardzo za co przyczepić, zresztą w późniejszym czasie, jako jedyny z nas, zrobił jakąś tam lokalną karierę. Choć wówczas pewnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, sąsiedzi Stacha i mniej lub bardziej przypadkowi słuchacze na koncercie musieli przeżywać piekielne męki, słysząc nasze wytwory, ale cóż – taka rola początkujących załóg.
Tyle że Black Flag w znamiennym roku 1984 początkującą załogą nie był. Był już legendą. Wydał „Damaged”, które do dzisiaj ma niewymazywalne miejsce w kanonie ciężkiej muzyki. To dlaczego, do konia, słuchanie „Live ‘84” to takie ciężkie przejście? Ano dlatego, że Heniek i spółka jawią się jako ekipa, która nie przejmuje się niczym. Fałsze, dysonanse, sprzężenia, granie poza tonacją, obok dźwięku czy podejście do solówek gitarowych, które na pewno czujnie śledził młody Kodym, nie są tu środkiem samym w sobie ani celową brzydotą – nie, oni tak sobie grali, wyszło jak wyszło i tyle. Powiecie, że niewiele różni się to od wersji studyjnej – w ogólności pewnie tak, ale w detalach płyty są zdecydowanie porządniejsze. Ja wszystko rozumiem – to prawdziwy portret zespołu, to uczciwe podejście do koncertu, nie na zasadzie odegrania największych hitów (kawałki z „Damaged” stanowią margines), bez prób upiększania i wdzięczenia się do widza. Szanuję taki układ i rozumiem też tych, którzy w takiej rozwałce się lubują, ale sam dziękuję i poprzestanę przy studyjniakach. Subtelnieję na starość czy co?

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:  Mimo wszystko nieszablonowa gitara.
2. Najgorszy moment: Rozważanie wizyty u laryngologa.
3. Analogia z innymi elementami kultury:  Rollins to w ogóle kulturowa instytucja.
4. Skojarzenia muzyczne: Chciałbyś powiedzieć z automatu, że hardcore, ale posłuchaj i zastanów się jeszcze raz. Jak to nazwać – hardcorowa psychodelia?
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Naturalnie próba u Stacha.
6. Ciekawostka: Na polskiej Wikipedii stoi: „Live ’84; album studyjny grupy Black Flag”.
7. Na dokładkę okładka: Ale kasety czy kompaktu?

78. Basik: Black Flag, "Live '84"

Black Flag - Live '84

Ocena: * * * *

Są zespoły, które wypadają świetnie w studio a gorzej na żywca. Są też zespoły takie, które przeciętną zawartość albumów potrafią podać smacznie w wersjach koncertowych. Black Flag nie należeli do żadnej z tych grup. Po prostu kopali po mordzie w studio i na żywca. Właściwie można się zastanawiać, po co takiemu zespołowi album koncertowy skoro nagrania studyjne brzmią tak surowo i szorstko. Dobrze jednak się stało, że materiał z gigu w San Fran z 1984 roku został uwieczniony jako, że jest to jedna z lepszych koncertówek, na jakie można trafić w historii *.
Po pierwsze świetnie dobrana jest setlista. Black Flag z Henrym Rollinsem w 1984 roku był już na wysokości „My War” płyty, która przyniosła interesujący zwrot muzyczny w kierunku superciężkich i wolnych utworów reprezentowanych tu w końskiej dawce. (Świetnie wypadają również numery z czekającego na premierę „Slip it In”). Dostajemy też porcje kawałków, których Henry Rolnik oryginalnie nie wykonywał, czyli np. prehistoryczne „Nervous Breakdown”, albo „Fix Me”, a w jego wykonaniu dostają jeszcze większego agresora i wścieku macicy. Pomimo słabego entuzjazmu fanów (w sumie może wynikać ze sposobu realizacji nagrań), słychać, że na scenie dzieje się prawdziwe pandemonium z charyzmatycznym Henrym Rollinsem w roli głównej. Człowiekiem wielu sztuk i wielu nauk. Inteligentem biegającym po scenie w samych majtkach. Obok Heńka druga głowna rola przypada dla sypiącego gitarowym żwirem Grega Ginna. Kolejnego świra i tak na marginesie chyba najgorszego gitarzysty na świecie, który na swoim bardzo zaawansowanym dyletanctwie zbudował wyjątkowy styl muzyczny grupy.
Dodając do tego spontaniczne akcje typu, „pomyliłem się, ale mnie to wali” albo problemy techniczne z mikrofonem, dostajemy bezpretensjonalny i wysokoenergetyczny materiał live, który można spokojnie postawić na półce obok „Live + Cuddly” Nomeansno i „It's Alive” Ramones.

* cały materiał z „Live ‘84” dostępny jest w wersji video, jednakże piszać tą recenzje nie miałem okazji się z nią zapoznać.

Kwestionariusz: 
1. Najlepszy moment: My War, Black Coffee, Nothing Left Inside
2. Najgorszy moment: Polskie reagge, którego na tej płycie nie ma.
3. Analogia z innymi element kultury: Henry Rollins >> Bono
4. Skojarzenia muzyczne: choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut ucha, Fu Manchu czerpie z Black Flag garściami.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: dobra lekka płyta w sam raz na plażę
6. Ciekawostka: Napisałem tą recenzje w autobusie nr 184 w drodze z Kurdwanowa na Olszę.
7. Na dokładkę okładka: Jest na niej wszystko co musisz wiedzieć zanim włączysz „play”.

78. Azbest: Black Flag "Live '84"

Black Flag - Live '84   Black Flag - Live '84
***3/4

Niczym Kserkses wyruszający do Europy, Aleksander Macedoński wkraczający do Babilonu czy Hannibal stojący u bram Rzymu, Black Flag w roku 1984 przeżywało swoją świetność. Ale czy pochodząca z epoki płyta koncertowa zatytułowana bezpretensjonalnie "Live '84" oddaje im sprawiedliwość i pozwala nam odczuć ich potęgę?
Gdy latem 1981 Henry Rollins zasilił szeregi Black Flag ci mieli już niezły dorobek i legendarny wręcz status. I choć wielu uznało to za początek końca, czas pokazał, że był to zaledwie koniec początku. Zespół okres swojej największej aktywności miał dopiero przed sobą. Niestety związani kontraktem przez kilka lat nie mogli wydać nowej płyty. A w zespole sporo się działo i odważnie eksperymentowali ze swoim dźwiękiem. Odeszli od hardcorowych wyścigów na rzecz wolniejszych i cięższych brzmień. Zapożyczali z metalu, ale też z... jazzu. I szerzyli swą muzykę z uporem świadków Jehowy i determinacją rewolucjonistów. Nie zawahali się nawet przed wyruszeniem w zimową trasę po Kanadzie w nieogrzewanym busie. Aż nadszedł rok 1984 - zagrali wówczas grubo ponad 150 koncertów i wydali 4 (!) płyty. A ponieważ jedna z nich to zapis koncertu(26.08.1984, San Francisco), możemy się przekonać jak brzmiała na żywo ta koncertowa maszyna.
Duży przebieg zaprocentował – graja bardzo pewnie. I nie podpierają się przy tym szlagierami – zaledwie 4 piosenki z epoki „Damaged”, a ponad połowa materiału nie ujrzała jeszcze światła dziennego w wersji studyjnej. Graja intensywnie i ciężko, a Rollins agresywnymi wrzaskami dopełnia całości. Tyle, że to już nie tradycyjny hardcore. Wciąż grają dość szybko, ale jest też dużo bardziej masywnego, gniotącego grania. I to w całkiem oryginalnym stylu. Sekcja gra rasowo choć ciekawie, ale nieszablonowość ich muzyki najlepiej słychać w partiach gitary. Często przestaje grać tradycyjne riffy by przejść w osobliwe, dziwaczne wręcz (na ten gatunek muzyki) solówki. Chwilami brzmi to jak hardcorowa wersja fusion. Ale nie dziwi to jeśli wziąć pod uwagę, że Greg Ginn (gitarzysta i lider zespołu) był starym fanem Grateful Dead, a najchętniej wówczas słuchał „Birds of Fire” Mahavishnu Orchestra. I nie dziwi, że ich ewolucja muzyczna dla jednych była objawieniem, by innym wydać się zdradą ideałów.
Zgasł blask Babilonu, przeminęli Nabuchodonozor, Dariusz i ów Cyrus Wielki. Siłą rzeczy i na Black Flag przyszła kolej - niemal dokładnie w dwa lata później zagrali swój ostatni koncert, by zaraz potem się rozpaść. Na szczęście pozostawili po sobie płyty, które są cenne nie tylko jako dokument. Ich muzyka dzisiaj może wydać się nieco archaiczna, ale nie straciła ciężaru i pasji. Solidne i energetyczne granie, wciąż robi wrażenie, nawet jeśli nie rzuca na kolana.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment:
„My War”, „Nothing Left Inside”, „Black Coffee”.
2. Najgorszy moment: umieszczenie „The Process of Weeding Out” na samym początku. I nigdy nie mogłem polubić „Rat Eyes”
3. Analogia z innymi element kultury: Henry Rollins opisał czas spędzony z Blag Flag w książce "Get in the Van". Jest również audiobook (choć skrócony) - polecam.
4. Skojarzenia muzyczne: Nie da się ukryć, że mieli spory wpływ na scenę grunge.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Koncertu Black Flag! Przekonajcie się sami – uwiecznili go też na taśmie filmowej - https://www.youtube.com/watch?v=Zr8FXeO9XU4.
6. Ciekawostka: Niedawno zespół się reaktywował. W dwóch różnych inkarnacjach...
7. Na dokładkę okładka: Po lewej pierwotne wydanie na taśmie, po prawej wznowienie na CD.

78. pilot kameleon: Black Flag, Live '84

***

Dobra, zderzamy się z legendą pierwszej próby. Zderzamy się jednak na żywca i w materiale, który kryształem zdecydowanie nie jest. Zaczyna się grubo w cholerę. Pierwsze pytanie: składa się to w całość, czy też raczej się nie składa? "The Process Of Weeding Out" niepokojąco rozjechane i kuriozalnie długie może zrobić człowiekowi kuku w głowie. Wytrzymaj taką gitarę, a kupię ci brokuły w nagrodę. Solówka w tym kawałku to jakiś wzorzec antygrania jest. Co to ma być? No ja tak ewentualnie mogę grać... A może to nagranie z próby, kiedy na dodatek gitarzysta był kompletnie nawalony? Dobrze, że trwa to tylko (?!) osiem i pół minuty. Wiadomo, że potrafili dłużej... Dalej wszystko normalnieje. Można wyznaczyć dwa główne kierunki. Po pierwsze punkowe szybkostrzały, których trochę na tej koncertówce umieścili. Szybko, konkretnie, w miarę równo, z potężnym wygarem na wokalu i w podkładzie. Mocno klepią po głowie. To pierwsza linia działania. Druga jest nieco trudniejsza. Nadal z zadziorem, ale kompozycje są znacznie bardziej wydłużone, czasem wolniejsze, cięższe i nasycone sporą ilością dysonansów. Celował w nie przede wszystkim Ginn. Nie boi się jechać na krawędzi. Fałszowanie? Proszę bardzo. Krzywo? Luzik. Nie w tonacji? Spoko. Wstyd ci? Nie, skąd...Paranoja rośnie i rośnie.
O dziejowości Black Flag nie muszę wspominać chyba. Do "Damaged" mogę się przecież modlić. A co począć z "Live '84"? No tutaj bywa różnie. Są fragmenty wyrywające z butów, są i takie, przy których śmiało można wyjść i sprzątać klatkę schodową. Są niestety mielizny, są dłużyzny i jest zdecydowanie za długo. Dziejowości w tym nie wyczuwam, jest za to w miarę przyzwoity portret legendarnego zespołu. I w sumie przestaję się dziwić, że przez lata było to dostępne tylko na kasecie magnetofonowej.

Kwestionariusz:
1. Najlepszy moment: Jak dopierdalają na pełnej kurwie. Wtedy nie ma żadnych pytań.
2. Najgorszy moment: Początek wymaga od człowieka sporej wytrwałości. Długość tego materiału również.
3. Analogia z innymi elementami kultury: Niech będzie aktor Henryk, strażnik więzienny w "Zagubionej Autostradzie". Uwielbiam jego rolę.
5. Pasuje jako ścieżka dźwiękowa do: Brudnego klubu, gdzie szczyna przepełnia pisuar. Czujesz te aromaty?
6. Ciekawostka: A Ty widziałeś Henry'ego Rollinsa na żywo? Bo ja widziałem.
7. Na dokładkę okładka: Logo mieli totalne.